23. Zamrożony w miejscu i czasie

628 70 25
                                    


Patrzę przez szybę na ludzi przechadzających się wzdłuż mokrego od deszczu chodnika przy skrzyżowaniu Mother Gaston Boulevard i Sutter Avenue. Mama znika w Dunkin' Donuts na dobry kwadrans, uznając, że kawa oraz świeże bajgle dobrze nam zrobią po tak nerwowym dniu. Od początku stresowała się tą wizytą prawdopodobnie bardziej niż ja, dlatego w ogóle nie dziwi mnie chęć zwrócenia uwagi na tematy trywialne, jak jedzenie czy bębniący po oknach deszcz. Ani razu nie spytała, jak czuję się po rozmowie z psychologiem. Najpewniej czeka, aż sam poruszę temat i wyznam, czy spotkanie przebiegło dobrze, czy nie pomogło ani trochę i — jak na złość — jeszcze bardziej namieszało mi w głowie przez ponowne rozgrzebanie tematu sprawiającego dużą trudność nie tylko mnie, ale nam dwojgu.

A ja nie wiem, jak się za to zabrać.

Bo nie było źle.

Było raczej...

Osobliwie.

Pierwszy raz powiedziałem o tym wszystkim zupełnie obcej osobie i nie poczułem się obnażony, prędzej... zażenowany. Spodziewałem się krzywych spojrzeń i dezaprobaty, a dostałem najzwyklejszy spokój. Na twarzy tego obcego, ale znającego mnie człowieka ujrzałem wyłącznie przejrzyste oblicze pozbawione krytycznej oceny; zero odrazy. Zrozumiałem, że to nie w ludziach tkwi problem, a we mnie oraz w sposobie postrzegania całego wszechświata, który ma zabarwienie ściśle pejoratywne i odgórnie narzuca mi cały wachlarz irracjonalnych obaw skutecznie zakłócających odbierane z otoczenia sygnały.

Prostuję plecy, kiedy mama pojawia się w zasięgu wzroku. Szybkim krokiem okrąża maskę samochodu i otwiera drzwi.

— Proszę. — Podaje mi ciepły, papierowy kubek. — Mieli bardzo dużo zamówień.

— To nic. — Zaciągam się łagodnym aromatem kawy. — Dziękuję.

— Wzięłam trzy pełnoziarniste. — Odkłada torbę z bajglami na bok, aby zapiąć pasy i odpalić silnik. — Wracamy?

— Jasne. — Krótko kiwam głową.

Mama zjeżdża z parkingu prosto na ulicę i jedzie wzdłuż niej aż do skrzyżowania z Glenmore Avenue, gdzie przepuszcza parę osób przez przejście dla pieszych. Rozluźniam się na myśl, że jesteśmy już prawie pod domem. Biorę łyka kawy z mlekiem i patrzę przez szybę na ogrodzony parking znajdujący się obok starego, ceglanego kościoła pentekostalnego.

Myślami wciąż tkwię w próżni i przerabiam proste słowa. HIV. Wyniki. Kontrola. Bezpieczeństwo. Choć ich znaczenie jest jasne i klarowne, ciężko mi w nie... uwierzyć; ciężko mi zaakceptować fakt, że rzeczywistość jest tak prosta, że wcale nie wymaga ode mnie wiele. Jedynie trochę trzeźwego myślenia.

— Wiesz... — Przystawiam kubek do dolnej wargi. Ciepła para łaskocze mnie w nos. — Taylor... On nawet przez chwilę nie wyglądał, jakby się... brzydził. A powiedziałem o wszystkim.

Mama zaciska dłonie na kierownicy.

— Przepraszam — mówi tylko słabym głosem.

Przez dezorientację marszczę brwi i natychmiast zwracam się w jej kierunku.

— Za co?

— Za tę sytuację. Za to, że boisz się, co pomyślą o tobie ludzie. — Nabiera głęboki wdech. Zaraz po tym prędkość na liczniku spada. Zjeżdżamy na osiedlowy parking znajdujący się po lewej stronie ulicy. — Za to, że musisz przez to przechodzić.

— Przecież... to nie twoja wina.

— Nie wiem. — Kręci głową, gasząc silnik. — Czuję, że mogłam temu zapobiec.

Dni, które nie wrócąWhere stories live. Discover now