9.

259 21 0
                                    

Spomiędzy zamrożonych w czasie podczas tańca ludzkich ciał wyłonił się czarnoskóry, barczysty mężczyzna wyższy niż większość obecnych. Nie był człowiekiem. Był aniołem. Potężne skrzydła były tego najlepszym dowodem. Anielskie ego nie pozwalało mu ich zwinąć, gdyż przecież były jego chlubą. Szedł w moim kierunku powoli, patrząc na mnie spod byka. Obdarowałem go równie pogardliwym spojrzeniem. Nie pałaliśmy do siebie sympatią. Jak za czasów, gdy jeszcze mieszkałem w niebie, się tolerowaliśmy, tak po mojej rebelii i upadku w wielkim stylu zaczęliśmy się wręcz nienawidzić.

- Witaj, bracie, napijesz się czegoś? - spytałem sztucznie miłym tonem. Było to oczywiście pytanie retoryczne. Amenadiel nie zniżyłby się do tego poziomu, by napić się drinka z diabłem. Choć właściwie powinien to być dla niego zaszczyt...

- Ojciec żąda twojego powrotu do piekła - zignorował mój sarkazm i od razu przeszedł do rzeczy.

- To niech sam sfrunie ze swojego tronu w chmurkach i mnie zmusi, żebym wrócił, bo mi tu dobrze i nigdzie się nie wybieram - odparłem niesympatycznym tonem, po czym chciałem wlać sobie whisky do gardła, lecz zapomniałem, że czas jest spowolniony i przepływ cieczy ze szklanki do mojej jamy ustnej zająłby wieczność. Odstawiłem drinka zrezygnowany, wywracając przy tym oczami.

- Przysłał mnie, żebym cię odesłał - chyba po raz kolejny nie dotarło, że nie zamierzam kończyć swoich wakacji. - Lucyfer, to nie są żarty.

- Doprawdy? - sarknąłem.

- Sprawy w piekle nie mają się dobrze odkąd je opuściłeś. Wiesz, kto teraz musi pilnować bram?! Ja! - złościł się coraz bardziej, co stawało się zarazem coraz zabawniejsze.

- Jakby to ująć... - udałem zamyślonego, drapiąc się po brodzie. - Nie moja sprawa, nie wybieram się z powrotem do piekła. A co do ciebie, braciszku... - uśmiechnąłem się złośliwie. - Jako ulubiony syn Boga, chyba dasz sobie radę z tym zadaniem, czyż nie?

- To nie jest moje przeznaczenie! - wrzasnął. - Przez ciebie muszę słuchać jęków tych potępieńców i śmiechu tych paskudnych demonów!

- Wbił ci ktoś kiedyś ostrze z piekielnej stali w żebra? - rozległ się głos zdenerwowanej Maze, która już machała swymi nożami. Łatwo ją wyprowadzić z równowagi.

- Śmiało, mały demonie, nie jesteś w stanie mnie pokonać - rzucił jej wyzwanie. Duma go rozsadzała, anielskie ego biło od niego na kilometr. Był przy tym irytujący jak nic na tym świecie. Mazikeen już szła w jego kierunku gotowa do walki.

- Maze, daj spokój, niech się biedaczyna nie kompromituje - postanowiłem w porę zareagować. Zerwałem się z miejsca i zatrzymałem brunetkę. Spojrzałem na nią znacząco. Wzięła trzy głębokie wdechy, przez co nieco ochłonęła, lecz to i tak nie była cała złość, która się w niej skumulowała. Ścisnąłem delikatnie jej przedramię. - Idź do apartamentu, zajmę się nim - dodałem szeptem. Demonica skinęła niechętnie głową i odeszła. Odprowadziłem ją wzrokiem do windy, po czym wróciłem na miejsce w loży.

- Rozsądny wybór - ocenił Amenadiel.

- Tak, wiem, nie musisz dziękować. Wolałbym nie musieć czyścić mojego klubu z anielskiej krwi - dogryzłem mu, na co prychnął.

- Czas leci, Lucyfer. Musisz wrócić tam, gdzie twoje miejsce - wrócił do poprzedniego tematu. Wywróciłem oczami, nie kryjąc irytacji.

- Odpowiedź brzmi nie i wątpię, bym prędko zmienił zdanie.

- Radzę ci, byś wracał do piekła, bo będziesz miał do czynienia z Ojcem - ostrzegł groźnie.

- Już się boję - zakpiłem.

MorningStar || Lucifer 🔐Where stories live. Discover now