Pepper

19 5 3
                                    

Obudź się, kochanie.

Patrzę przez szybę drzwi na pustą salę i łóżko, i Clinta obok. Martwi się tak samo jak ja, choć tego nie okazuje. Strach pomyśleć, jak zareagowałby Tony...

Przyłapuję się na przygryzaniu wargi.

Bo co, jeśli się nie obudzi? I nie chodzi mi o skutki przepowiedni, tylko o samą Talie. Ona musi się obudzić. Po prostu musi...

"Dziękuję, że jesteś, Pepper. Naprawdę."

Ściskam mechanicznie trzymane w dłoniach koce. Pieką mnie oczy, ale nie od światła - dawno wyłączono lampy, zostawiając tylko delikatne świetliki u podnóży ścian. To raczej przez kolejną nieprzespaną noc, myśli o Tonym, o setkach martwych ludzi i o pogarszającym się stanie Petera. Pości już trzy dni i nie wygląda, żeby miał przestać. Do tego siedzi przy Natalie, kiedy tylko może i odzywa się jedynie pod przymusem. Coraz bardziej się o niego martwię.

Drzwi ustępują z cichym sapnięciem pod naciskiem mojej ręki. Podchodzę na palcach do drzemiącego przy łóżku mężczyzny, po czym narzucam jeden koc na jego ramiona, a sobie dostawiam krzesło i otulam się drugim.

- Powinnaś spać.

Wzdrygam się na dźwięk jego głosu. Nieustannie czujne spojrzenie zerka na mnie spod zmrużonych powiek.

- Ty też - odpowiadam. - Nie powinieneś być teraz z Nat?

Odwraca głowę i wzrusza ramionami.

- Nie zeszliście się z powrotem?

- Nie.

- Przykro mi...

- Nie twoja wina.

Pikanie podłączanej do wilka aparatury zakłóca nocną ciszę, ale jednocześnie daje nikłą otuchę w postaci dowodu, że Talie wciąż jest z nami. Dotykam jej łapy i marzę o tym, że się poruszy... że otworzy oczy, wróci do nas i przemieni się w człowieka. Peter odżyje, ja w końcu zasnę. Tylko Wanda... Biedna Wanda...

- Myślisz, że długo to jeszcze potrwa? - zagajam.

- Jesteś pewna, że to ode mnie chcesz usłyszeć odpowiedź? - odmrukuje.

- Tak.

- A co jeśli powiem, że moim zdaniem już nie wróci?

- Nie powiesz.

- Nie?

- Gdybyś naprawdę tak myślał, po co przesiadywałbyś tu każdej nocy?

Milczy. Odchyla się na krześle i krzyżuje nogi, wzdychając ciężko.

- Tony wie? - pyta.

- Nie mam pojęcia. Ale mimo wszystko, mam nadzieję, że nie. A tobie tak trudno odpowiedzieć na moje pytanie, że zasłaniasz się Starkiem?

- To nie tak.

- A jak?

- Jezu, Pepper... Jak Peter się trzyma?

- Źle. Dlaczego ciągle tu siedzisz? - nie odpuszczam.

- Bo mogę. Zabronione?

- Nie, chcę tylko znać powód.

- A wiadomo, co z Wandą?

- Dlaczego, Clint?

- Bo tak.

- Ale dlaczego?

- A ty kto? Jej matka, że się tak martwisz?

Otwieram usta, lecz nie umiem wydobyć z nich słów. Clint zdaje się zreflektować. Przeciera oczy i kryje twarz w dłoniach.

- Tak - przerywam ostatecznie ciszę, wspominając każdy dzień z ostatnich ośmiu miesięcy. - Tak. Jest moim dzieckiem, tak samo jak Peter. Od kiedy wzięłam ją pod opiekę i od kiedy znam jej wszystkie rozterki, wady i sekrety. Dlatego się o nią martwię i dlatego mam żal do całego świata, że musi w tym uczestniczyć. Martwię się o Pete'a, okropnie się martwię. Ale prawda jest taka, że od kiedy usłyszałam od Tony'ego słowa przepowiedni, mam koszmary o śmierci Natalie. Stoję i patrzę, jak umiera... I nie mogę nic zrobić. Nic. - Przełykam z trudem ślinę. - Więc wyświadcz mi przysługę i powiedz, że siedzisz tu, bo wierzysz, że to nie potrwa długo i lada moment się obudzi.

Czuję na sobie jego wzrok i staram się powstrzymać przed pokusą rozpłakania się. Nie mogę, muszę być silna. Dla Natalie i Petera, i Tony'ego... Dla mojej rodziny.

- Obiecałem.

Obracam głowę na Clintona. Zacieśnił koc i wpatruje się tępo w przestrzeń. Postanawiam zaczekać, aż sam rozwinie myśl.

- Tony'emu - podejmuje wkrótce. - Obiecałem Tony'emu, że będę miał na nią oko. Obiecałem, że nie dopuszczę do takiej sytuacji. I co? Gdzie byłem, kiedy Pietro oddawał za nią życie? No gdzie?

- Pod wodą, ratując moje.

Prycha pod nosem.

- Prawda. Ale potem krążyłem po brzegu w poszukiwaniu aparatu. Gdybym go nie zgubił, usłyszałbym, że potrzebuje pomocy. A tak... - Sięga do ucha i wyjmuje z niego lekko zadrapane urządzenie. Ściska je w palcach, jakby lada moment miał je zgnieść. - Widzisz to? To małe, pieprzone... Bez tego jak widać, jestem bezużyteczny. Jak taki Spider Man bez mocy. Śmieszne, nie?

- Clint...

- Więc wiesz - wsadza aparat na stare miejsce - siedzę tu i pokutuję. I ślepo wierzę, że Tony mi wybaczy, jeśli ona...

Łapię go za ramię, dopiero teraz zauważając jego delikatne drżenie. Zaciska usta i bierze głęboki wdech.

- Ale ona się obudzi - mówię z naciskiem.

- Optymizm nie zawsze wychodzi na dobre.

- Przestań.

Czasami zastanawia mnie, co by było, gdybyśmy nie musieli martwić się o losy całego świata. Zwykła rodzina, zwykłe rozterki, wypady na kręgle, sprzeczki... O ile łatwiej by się wtedy żyło... A przecież tylu ludzi zazdrości superbohaterom ich mocy. Moim zdaniem, to nie dar - to przekleństwo.

- Przyrzekam ci to, Pepper - szepcze Clint - przyrzekam, że jeśli się obudzi, nie opuszczę jej na krok. A jak będzie trzeba, to wszczepię jej nawet GPS. Nikt więcej z mojej rodziny nie zginie, nie pozwolę na to.

- MY nie pozwolimy.

Posyła mi kpiący uśmiech i długie spojrzenie. Za dużo razy widziałam je u Tony'ego, by nie wiedzieć, co znaczy.

- Nie ma mowy! - Cofam rękę i marszczę nos. - Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, jasne? Nawet, jeśli przegramy, zrobimy to razem i...

- Co to było? - przerywa mi w pół zdania.

- O nie, nie, nie! Nie próbuj teraz zmieniać tematu!

- Ćśśś! - ponawia bezceremonialnie.

Wbija spojrzenie w wilka i nasłuchuje. A u mnie irytacja ustępuje miejsca zaciekawieniu, a po chwili... nadziei.

- Może... Nie, chyba mi się wydawało... Przedobrzyłem ostatnio z kofeiną i przez to słyszę czasem dziwne...

Urywa, bo tym razem i ja to słyszę - cichutkie, niepewne poszczekiwanie...

- Talie... - szepczę.

Serce przyspiesza, łzy napływają do oczu i bez pytania wkradają się na policzki. Zerkam na Clinta, który znieruchomiał. A poszczekiwanie staje się coraz śmielsze... Coraz pewniejsze...

- Clint...! - łapię go za ramię - cały się trzęsie.

Odpowiada na mój wzrok i przez chwilę zdajemy się porozumiewać tylko za pomocą telepatii.

- Biegnij - mówię.

I tyle wystarczy. Zrywa się z krzesła, koc spada na podłogę, plącząc się między jego nogami, co kwituje przekleństwem, przeskakuje nad nim i wybiega z krzykiem na korytarz.

A ja odwracam się do tych złotych oczu. Oczu, w których tli się życie.

Marvelous DreamsWhere stories live. Discover now