23. Zamrożony w miejscu i czasie

Zacznij od początku
                                    

— Nie mogłaś. — Choć podejrzewam, że te słowa mogą ją podwójnie zaboleć, nie cofam ich, mimo że pewna część mnie pragnie uciąć temat i raz jeszcze zakopać się w licznych niedomówieniach odwracających uwagę od prawdy. — Ufałaś mi. Nie miałaś powodu, by nie ufać. A ja... Stchórzyłem. — Spuszczam wzrok. — Właśnie tak. Stchórzyłem. Zamiast zwrócić się do ciebie po pomoc... Zamiast zwrócić się po pomoc do kogokolwiek, wolałem... uciekać. — Słowo po słowie wyrzucam z siebie cały żal, całą targającą mną frustrację. — To... To moja wina. Moja. To ja popełniłem błąd, nie ty, więc...

Łapie mnie za dłoń i ściska ją delikatnie, zupełnie jakby bała się, że mnie zrani, jeśli włoży w ten dotyk więcej siły. Chcę jej pokazać, że tak się nie stanie. Chcę jej udowodnić, że się nie boję. Chcę jej przekazać, że dotyk tej znajomej dłoni przywodzi mi na myśl same dobre chwile, że to dzięki okazywanej przez nią trosce jestem tutaj i próbuję walczyć z czymś, co pokonało mnie już dawno temu. Patrzę więc na nią z autentyczną wdzięcznością i odpowiadam znacznie mocniejszym ściskiem dłoni.

— Poradzimy sobie, tak? — Słowa, jakimi mama motywuje mnie od samego początku, przechodzą mi przez gardło z trudem. Niemalże czuję, jak nerwy wybuchają mi w żołądku, chłonąc każdą namiastkę powoli kształtującej się motywacji. Mocniej ściskam kubek w drugiej dłoni, aby odreagować i zapobiec czyhającemu za rogiem efektowi domina.

— Tak. — Na twarz mamy wpływa szczery uśmiech. — Poradzimy.

Wychodzę z samochodu z kawą w jednej ręce, a z papierową torbą bajgli w drugiej. Świeże powietrze powoli sprowadza mnie na ziemię. Rzucam okiem na swoją kamienicę, na podłużną ścieżkę prowadzącą do głębszej części osiedla, na gęste drzewa i chodniki obsypane brudnymi, pożółkłymi liśćmi. Ścisk w gardle maleje, dlatego obracam się dookoła i chłonę widoki, aby jeszcze bardziej odwrócić uwagę od problematycznych myśli chcących ponownie wedrzeć się na pierwszy plan. Żadna z tych rzeczy nie jest zamrożona w czasie. Żadna z tych rzeczy nie tkwi w mentalnej próżni, z której nie może się wydostać. Dlaczego więc ja nie mogę stać się częścią otaczającej mnie scenerii i wrócić do życia? Skoro wszystko toczy się do przodu i trwa, dlaczego, do diabła, ja tkwię w miejscu, pozwalając sięgającym z oddali złym nawykom i porażkom dyrygować temu, co robię?

Z rezygnacją zwracam się ku kamienicy. Mama stoi przy otwartych drzwiach wejściowych i czeka, aż do niej dołączę. Gdy przekraczam próg, zatrzaskuje je i oboje wchodzimy na górę w akompaniamencie nierównych kroków oraz szelestu torby. Mimochodem upijam trochę kawy, a gdy po chwili ląduję w mieszkaniu, ściągam buty z nóg i parę kroków później zostawiam bajgle i kubek przy aneksie.

Mam ochotę...

No właśnie, na co?

— Wiesz, nie rozumiem tego. — Wkładam w te słowa tyle zagubienia, ile tylko jestem w stanie. Nie chcę krzyczeć. Nie chcę płakać. Chcę... Chcę się po prostu wygadać. — A ty rozumiesz? — Patrzę mamie w oczy, opierając plecy o blat kuchenny. Łokciem trącam kawę. — Bo nic z tego nie ma sensu.

— To znaczy? — Odkłada torbę na bok.

— To... wszystko. — Próbuję dłońmi wytworzyć jakiś dziwny kształt w powietrzu. — Poszedłem tam z myślą, że przez całe spotkanie będę musiał unikać krzywych spojrzeń, a... nic takiego nie miało miejsca. Taylor nawet przez chwilę nie wyglądał, jakby się mnie brzydził.

— Rety, Sam... — Podchodzi bliżej z wyraźnym zmartwieniem malującym się na twarzy. — Tego się bałeś?

— Tego się... boję — podkreślam.

Dni, które nie wrócąOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz