22. Ważniejsze niż cokolwiek innego

Start from the beginning
                                    

Obcy wkrótce po tym znika.

A wraz z nim niknie radość, niknie spokój, niknie ukojenie.

Mama znowu jest sama; już dłużej nie wydaje się... rozluźniona.

Z kolei ja zaczynam dostrzegać mnóstwo detali, które przedtem nie rzucały się w oczy. Wypalone spojrzenie oczu jak dotąd spoglądających na mnie z autentycznym uczuciem, z troską. Cztery brudne kubki na stoliku. Leżące obok puste opakowanie po chusteczkach. Niemal opróżniona paczka Cheez-It. Rozkopana dzisiejsza poczta, a między nią...

List ze szkoły.

Na samo wyobrażenie zatłoczonego korytarza robi mi się niewiarygodnie... duszno.

Mimo to myślę o znalezieniu się w centrum tego zgiełku, o potrąceniu ramieniem przez przypadkową osobę. Niepokój nieoczekiwanie łaskocze mnie po karku, szepcze do ucha pieśń o wyrazistym i gorzkim wydźwięku.

Gwałtownie uciekam wzrokiem w bok, prosto na korytarz prowadzący do mojego pokoju. Asekuracyjnie podpieram się o ścianę, jakbym miał za moment stracić przytomność, jakby tylko ten jeden gest mógł mnie ochronić przed nadchodzącym upadkiem. Natychmiast zaciskam dłonie, aby nie musieć patrzeć na zaczerwienienia wokół paznokci i poszarpane skórki. Nadal nie potrafię w pełni znieść ich widoku. Nie po tym, jak znowu je obgryzłem. Świeże rany wzbudzają we mnie zbyt duży wstręt; przywodzą na myśl zbyt wiele... nieprzyjemności.

Nim zdążę pomyśleć, pędem ruszam do własnego pokoju i z impetem wpadam na uchylone drzwi. Zamknięcie ich zapoczątkowuje koszmarną reakcję łańcuchową, bezlitośnie wywlekającą ze mnie nawet te najbardziej irracjonalne obawy.

Ja... nie chcę tam wracać. Nie jestem na to gotowy. Skoro panikuję na samą myśl o kontakcie z drugim człowiekiem, na pewno oszaleję, jeśli w obecnym stanie wejdę na szkolny korytarz i z kimś się zderzę. Jednocześnie nie mogę pozwolić sobie na powtarzanie dwunastej klasy. Chyba nie zniósłbym widoku przyjaciół odbierających dyplomy i rozchodzących się w swoje strony, podczas gdy ja musiałbym zostać w tyle.

Sam.

Nie chcę tego.

Nie chcę, aby mama się przez to zadręczała; aby wypalenie zastygło w jej spojrzeniu na zawsze.

Zamykam oczy i czekam, aż napięcie choć trochę opadnie, pozwalając mi na swobodne wzięcie wdechu. Przecieram mokrą od potu twarz wierzchem dygoczącej dłoni, brwi lekko ściągam. Skupiam całą swoją uwagę na szumie walącego po oknach deszczu z nadzieją, że ścisk w gardle wkrótce ustąpi, podobnie jak wykręcające żołądek mdłości. Nabieram pierwszy chrapliwy wdech. Drugi. Trzeci. Czekam.

A gdy jedyną reakcją organizmu jest wdzierające się pod powieki pieczenie, bezsilnie opuszczam głowę, oddając zwycięstwo stopniowo ogarniającemu mnie rozżarzeniu. Nie kończy się jednak na samej porażce. Nie tym razem. Uczucie niepokoju nie przestaje się nasilać, mimo że wywieszam białą flagę.

Gardło mam tak ściśnięte i napięte, jakby ktoś obwiązał je grubym, szorstkim sznurem, którego pętla zacieśnia się wraz z każdym kolejnym wdechem. Próbuję ją zniszczyć, zerwać. Drapię się więc po skórze mocniej i mocniej, aż wreszcie zaczynam czuć coś pod paznokciami. Spadająca niczym grom dezorientacja mnie paraliżuje. Gapię się w przestrzeń z niezrozumieniem, czując pod rozgrzanymi palcami nienaturalnie szybki puls. Szyja zaczyna mnie cholernie piec, płonąć wręcz żywym ogniem.

Żadna pętla. Żaden sznur.

To... to...

Od początku byłem ja.

Dni, które nie wrócąWhere stories live. Discover now