Rozdział VIII | You Call Me Sweet

423 29 15
                                    

-Ale czemu akurat ja?- jęknąłem do słuchawki rozespanym głosem.

-Bo Fred i John nie raczą odebrać.- odpowiedział Brian. W przeciwieństwie do mnie wydawał się być wyspany i pełen energii,zupełnie jakby nie było wcześnie rano. Nie miałem pojęcia jak to zrobił, że nie czuł zmęczenia. Istniały dwa wytłumaczenia: albo jechał na mocnej czarnej kawie, albo jest jakimś kosmitą, który nie musi spać. To by wyjaśniało, czemu tak fascynuje go kosmos.-Roger, śpisz?- ocknąłem się na te słowa i przetarłem oczy jedną ręką.

-Niestety nie.- burknąłem, próbując dać loczkowi do zrozumienia, żeby mi dał spokój. Byłem padnięty. Jednak z drugiej strony cieszyłem się, że May chciał mnie gdzieś zabrać, co prawda na zebranie jakiejś fundacji, ale to zawsze coś.

-Roggie, proszę.- usłyszałem w słuchawce chyba najbardziej błagalny ton bruneta na jaki go stać. -Te psiaki nas potrzebują. Nie mają domu, ani nikogo na świecie. Mają tylko wolontariuszy, którzy zbierają dla nich pieniądze i szukają dobrych właścicieli.- dobrze wiedziałem, że Brian próbuje wywołać we mnie współczucie dla tych zwierząt i starałem się przed tym obronić, jednak kiedy słuchałem o sytuacji psów ze schroniska poczułem ścisk w klatce piersiowej. Nigdy nie angażowałem się w żaden wolontariat,chociaż zawsze było mi żal tych, dla których były one organizowane. Teraz miałem okazję zrobić coś dobrego, na dodatek u boku Bri, który pewnie byłby ze mnie dumny gdybym poszedł dzisiaj z nim. Byłem niesamowicie zmęczony, nawet nie wiedziałem ile spałem, ale podjąłem ostateczną decyzję.

-Niech ci będzie...- westchnąłem, próbując się delektować ostatnimi chwilami w ciepłym, miękkim łóżku

-Wiedziałem,że mogę na ciebie liczyć.- odpowiedział wyraźnie ucieszony. Mimo iż go nie widziałem mogłem sobie wyobrazić, jego szczery szeroki uśmiech, którego sam byłem powodem. Na tę myśl kąciki moich ust mimowolnie uniosły się w górę. -Będę za dziesięć minut.-usłyszałem po drugiej stronie i mina mi zrzedła.

-Brian,nie zdążę...

-Do zobaczenia!- rzucił na pożegnanie i odłożył słuchawkę. Znając jego pewnie się nie spóźni, więc czy chciałem czy nie musiałem zwlec się z łóżka i jak najszybciej się ogarnąć.

To był najszybszy prysznic, ubranie się, śniadanie i mycie zębów od czasów kiedy zaspałem na zakończenie roku w podstawówce, więc minęło sporo czasu odkąd tak szybko się zbierałem. Śpieszyłem się, ale wiedziałem, że mimo to May będzie musiał poczekać, aż będę gotowy do wyjścia. Była sobota, około siódmej rano. Nie mógł oczekiwać ode mnie zbyt wiele. Jednak nie chciałem zawieść przyjaciela.

Całkowite zebranie się do kupy zajęło mi coś ponad dwadzieścia minut co i tak jest rekordem od czasów szkoły. Zdziwiło mnie tylko, że loczka jeszcze nie ma, chociaż powinien był przyjechać już jakiś czas temu. Może coś go zatrzymało... Korek? Jednak byłem pewien, że niebawem się pojawi, dlatego szybko włożyłem buty i kurtkę i wyszedłem na zewnątrz, żeby tam poczekać na bruneta.

Stałem cały zmarznięty, co chwilę nerwowo zerkając na zegarek. Minuty upływały jedna po drugiej, a Brian nadal się nie pojawił. Zaczynałem się niepokoić, bo jedną z wielu dobrych cech loczka była punktualność. Zastanawiając się dlaczego dojazd tutaj tak długo mu zajmuje starałem się przybrać taką pozycję, żeby tracić jak najmniej ciepła, bo mimo iż śnieg już stopniał, były przymrozki. Wybiła 7:40, kiedy zza zakrętu wyjechał samochód,który od razu rozpoznałem. Cierpliwie czekałem aż zatrzyma się przy chodniku, starając się opanować emocje, które się we mnie wezbrały.

-Obyś miał dobrą wymówkę!- naskoczyłem na przyjaciela, od razu po wejściu do samochodu. Ten w odpowiedzi zaśmiał się cicho, co wzbudziło we mnie jeszcze większą frustrację.

|| Fallin' like the stars || maylorWhere stories live. Discover now