Rozdział I | Prolog

968 47 32
                                    

Trudno jednoznacznie określić datę pojawienia się muzyki. Wiadomo jednak, że już monotonne śpiewy jaskiniowców były pierwszą próbą jej stworzenia. Potem była Mezopotamia, chorał gregoriański, potem pojawili się ci kompozytorzy z muzyką klasyczną. Ale olać to. Przenieśmy tę krótką i żałosną lekcję historii do dwudziestego wieku, kiedy powstawały te ciekawsze gatunki muzyczne i instrumenty. W 1931 powstała pierwsza gitara elektryczna, perkusja jakoś mniej więcej sto lat temu. O tak perkusja. Zestaw kilku bębnów, mających za zadanie utrzymać rytm. Niby nic wielkiego, a jednak gdyby nie te kilka bębnów byłbym teraz byłbym teraz dentystą. Jednak swojego sukcesu w karierze muzycznej nie zawdzięczam tylko perkusji. Bo co dałyby mi instrumenty i talent, gdyby nie zespół. Tak. Bez zespołu pewnie w tej chwili grzebałbym komuś w zębach. Wniosek: bez przyjaciół byłbym nikim w porównaniu z tym kim jestem teraz.

Nacisnąłem na klamkę i wszedłem do pomieszczenia, w którym wszyscy już czekali. Szedłem w stronę bębnów podrzucając jedną ręką pałeczkę.

-Jak ci poszło, Roggie?- zapytał Freddie, zabawnie poruszając brwiami.

-Cóż, mogło pójść lepiej- wzruszyłem ramionami -Ale nie było najgorzej.- powtórzyłem gest przyjaciela.

-Serio gadacie w ten sposób o sikaniu?- wtrącił się Brian -I... Rog powiedz mi jedną rzecz. Kto do cholery bierze pałeczki do kibla?

-Nie chcę wam przerywać chłopaki, ale dobrze by było zacząć próbę...- odezwał się nieśmiało Deacy -Wiecie, mam plany i chciałbym szybko skończyć.- obdarzył naszą trójkę błagalnym spojrzeniem i głupkowatym uśmieszkiem, po czym zawiesił wzrok na Freddiem.

Cóż, drugi raz nie trzeba nam było powtarzać. Swoją drogą ciekawe czemu John się śpieszy... Może znalazł jakąś dziewuchę i ma okazję zaliczyć? Szybko wskoczyłem na swoje miejsce i wziąłem się do roboty. Kochałem nasze próby i kochałem nasz zespół. Kochałem muzykę którą razem tworzyliśmy. Spojrzałem na chłopaków znad talerzy. Freddie. No jasne Freddie - bardzo bezpośrednia i szczera osoba, ale zarazem też jeden z najlepszych przyjaciół jakich kiedykolwiek miałem. Wiem, że zawsze mogę na niego liczyć. Głos anioła i uzębienie takie, że aż się prosi zaglądnąć z tym śmiesznym dentystycznym lustereczkiem. Kto tam stoi obok. Ah Johny, słońce ty moje. Świetny muzyk, najlepszy basista jakiego miałem okazję spotkać. Fakt, czasem bywał trochę nieśmiały, ale... to mu po prostu pasowało i nie było w tym nic złego. Wokół Deacona zawsze była miła i ciepła atmosfera, potrafił złagodzić każdą, nawet najcięższą sytuację. Rozsiewa wokół siebie szczęście i dobry humor. Tego człowieka po prostu nie da się nie lubić. No i został jeszcze Brian. Gitarzysta jakich mało, aż się dziwię, że można mieć tak zwinne palce. Astrofizyk - tak ścisłowiec. Mógłby sobie latać na stacje kosmiczne, ale jednak jest tu z nami. To właśnie jego znam najdłużej i byliśmy razem w zespole zanim Freddie i Deacy dołączyli. Kiedyś znałem go na wylot, byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Ale wiadomo nie od dziś, że sława zmienia ludzi. Właściwie to nie wiem, czy Bri nadal jest tą samą osobą jaką znałem kiedyś. Mam wrażenie, że się od siebie oddaliliśmy. Ała, ale zabolało... Czy to ty Nostalgio? Zmierzyłem mężczyznę wzrokiem i... cóż, wyglądał jak kiedyś. Nadal był wysokim, szczupłym brunetem o bujnych lokach jakich mogłaby mu pozazdrościć niejedna babcia z trwałą. W tym momencie Brian obrzucił mnie spojrzeniem. Dopiero po kilku sekundach połapałem się, że się tak na siebie patrzymy. To było trochę... żenujące? W momencie odwróciłem wzrok i popatrzyłem na bębny, Freddiego i Johna, podłoga też wydawała się być ciekawa. Chciałem patrzeć gdziekolwiek byleby nie spojrzeć znowu na Maya.

|| Fallin' like the stars || maylorWhere stories live. Discover now