20. Tylko i aż tyle

Start from the beginning
                                    

Śmieję się. Po prostu się śmieję. Z bezradności. Z bezsilności. Ze strachu. Z tego, jak żałośnie zachowałem się, widząc Newta pod Fulton Mall; jak łatwo uległem wewnętrznemu skurczowi i opuściłem chroniącą mnie przez długi czas warstwę asekuracyjną. Z tego, co powiedziała Bonnie i w domu, i w samochodzie, jedynie dolewając oliwy do ognia. Śmieję się ze wszystkiego, czego nie potrafię zrozumieć.

Aż wreszcie pękam.

Chowam twarz w dłoniach z myślą, że dzięki temu nikt nie zobaczy targającego mną obłędu. Po raz kolejny gubię się w natłoku najsprzeczniejszych odczuć, kompletnie nieprzygotowany na taki obrót spraw. Moje zmysły szaleją w kakofonii nasilających się spazmów, urywanego oddechu oraz przytłumionej krzątaniny. Liczne pęknięcia na pudełku trzymającym myśli i emocje w ryzach nie wytrzymują naporu napięcia i powiększają się, aż wreszcie rozsypują w drobny mak, pozwalając długo skrywanemu bałaganowi rozsypać się po całym umyśle.

Świadomość, że to naprawdę koniec, przychodzi następna.

Wywieszam białą flagę.

***

Gdy otwieram oczy, jest już nowy dzień. Powoli podnoszę się na łokciach i przerzucam nogi przez krawędź łóżka. Nie wstaję od razu; jeszcze zakręci mi się w głowie i w efekcie spotkam się twarzą z podłogą. Drapię się po potylicy, rozglądam po pokoju i zastanawiam, jak długo spałem, skoro żołądek mam tak nieprzyjemnie ściśnięty, zupełnie jakby ktoś obwiązał wokół niego ciasny supeł. Nie wiem nawet, kiedy zasnąłem. Ostatnie wspomnienia — pełne gorzkiego śmiechu, łez i rezygnacji — są tak mgliste i nieprawdopodobne, aż nie wiem, czy aby nie mylę ich ze snem.

Biorę do ręki telefon i widzę, że bateria padła, dlatego z westchnieniem wychodzę z pokoju i zabieram walizkę spod drzwi wejściowych. Niemalże potykam się o swoje glany, które — słowo daję — wczoraj zostawiłem rozwalone pod łóżkiem. Z głębokim wyrazem konsternacji wracam do siebie i wygrzebuję ładowarkę spomiędzy paskudnie złożonych ubrań. Kilka minut później patrzę na przyciemniony wyświetlacz. Siódma trzydzieści.

Choć nadal ciężko mi cokolwiek przełknąć, zjadam dwa leżące w kuchni croissanty i wstawiam wodę na herbatę. Opieram ręce o szafkę, a głowę opuszczam z głębokim wydechem. Nie było mnie w domu tylko przez chwilę, a mimo to czuję się spięty i niechciany, jak jakiś intruz. Wszystko tutaj wydaje mi się takie surrealistyczne, chociaż znam każdy kąt mieszkania i wiążącą się z nim historię.

Ignoruję szumiącą wodę w czajniku i wychodzę zza wyspy.

Stojąca nieopodal kanapa jest jedną z rzeczy wzbudzających głównie pozytywne emocje. Pamiętam każdą rozmowę z mamą, każdy wspólny wieczór spędzony przed serialem, każde załamanie, przez które nie musiałem przechodzić samodzielnie. Pamiętam towarzyszącą nam od dawna przyjemną rutynę i najzwyklejszą potrzebę spędzenia czasu w swoim towarzystwie, nawet w akompaniamencie ciszy czy kubka aromatycznej kawy.

Opadam na siedzenie i zamykam oczy, a gdy chwilę później czajnik pstryka i drzwi od sypialni mamy wydają charakterystyczne dla siebie ciche skrzypnięcie, pozostaję w tym samym miejscu; jedynie mocno zaciskam szczękę i czekam.

— Nie wiedziałam, że jesteś takim rannym ptaszkiem. — Bez problemu wyczuwam moment, kiedy siada obok.

Odpowiedź zamiera mi na języku.

— Wróciłam do domu w nocy, ale nie chciałam cię budzić. — W jej głosie pobrzmiewa ciepło. — Spałeś tak spokojnie.

Spokojnie.

To w ogóle możliwe?

Zbieram w sobie siły i odwracam głowę w jej kierunku. Automatycznie ściągam brwi.

— Uśmiechasz się — mówię nijako.

Przez chwilę jest zdziwiona.

— Oczywiście, że tak. — W nawyku przesuwa się w moim kierunku. Krew w jednej chwili odpływa mi z twarzy, a ciało tężeje. Mama chyba widzi, że to nie najlepszy pomysł, bo natychmiast zamiera na kanapie i patrzy na mnie z wyraźnym rozdarciem. To spojrzenie sprawia mi podwójny ból. — Wreszcie cię widzę. To jasne, że się cieszę.

Spuszczam wzrok na jej splecione dłonie. Tak bardzo chciałbym móc ich dotknąć. Tak bardzo chciałbym móc...

— Naprawdę za tobą tęskniłam.

Coś we mnie pęka.

— Mamo. — Głos mi mięknie. — Mamusiu. Tak bardzo cię przepraszam. Ja... — Zamykam oczy, aby już dłużej nie patrzeć, jak wielki sprawiam jej ból. — Przepraszam.

— Sam...

— Przepraszam. — Znowu przegrywam z impulsem i łączę z nią spojrzenia. — Za to wszystko. Za to, jaki jestem. Po prostu... — Szybko kręcę głową, ignorując pieczenie pod powiekami. — Przepraszam.

— Sam, na litość... — Nim zdążę spanikować, zgarnia mnie do mocnego uścisku. Moje serce zaczyna bić niewiarygodnie szybko. — Nie musisz mnie za nic przepraszać. Nie jestem na ciebie zła.

— Ale...

— Nie jestem — mówi z lekkim załamaniem. — To trudna sytuacja, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, aby cię o cokolwiek obwiniać.

— A powinnaś.

— Ale tego nie robię. Więc nie musisz mnie za nic przepraszać, słońce. Nie musisz. — Odsuwa się i ostrożnie ujmuje moją twarz w lekko drżące dłonie. — To nawet nie jest coś, za co powinieneś przepraszać.

Czuję na ustach słony posmak łez. Słaby uśmiech ponownie wpływa na twarz mamy, rozpogadza ją. Nie mogę odwrócić od niej wzroku, mimo że napięcie i nerwy nie dają za wygraną. Nie mogę udać, że niczego nie widzę i wmówić sobie kolejnych kłamstw. Nie mogę już więcej upierać się przy przekonaniu, że nikomu na mnie nie zależy, nawet jeśli to wygodne.

— Wy wszyscy...

Mimowolnie zaczynam myśleć o ciotce i o Newcie i przez to na nowo ogarnia mnie niedowierzanie.

— Dlaczego? — Chcę się odsunąć, ale nie mogę nic zrobić; jestem kompletnie sparaliżowany.

Mama unosi brwi.

Dlaczego? — powtarza z autentycznym zdziwieniem. — Kocham cię, Sam. To się nigdy nie zmieni.

Mrugam z ogłupieniem.

— Przecież... jestem tylko ciężarem.

— O czym ty mówisz? Nie jesteś. Nawet tak nie myśl — mówi bezkompromisowo pomimo słabego tonu.

— Ale nim będę. — Opuszczam bezwładnie ramiona. — Mogę być — dodaję niewyraźnie.

— Nie myśl o tym — powtarza. Krótko kręci głową i znowu mnie obejmuje. — Przejdziemy przez to razem. Słyszysz? Razem. Masz mnie. Masz przyjaciół. Nie jesteś z tym sam. Nie jesteś i nie będziesz.

Nie jestem z tym sam, powtarzam w myślach. Nie jestem.

I chyba wreszcie zaczynam przyjmować to do wiadomości.

— Naprawdę mi ciebie brakowało, Sam. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo — mówi przez łzy.

W odpowiedzi mogę posłać jej jedynie uśmiech.

Jeden uśmiech.

Tylko i aż tyle.

Dni, które nie wrócąWhere stories live. Discover now