rok 2, rozdział 3

266 30 13
                                    

Pierwsze dwa miesiące szkoły minęły mi bardzo szybko.

Nauczyciele dbali o to, byśmy za dużo wolnego czasu na głupoty nie mieli. W tygodniu skupiałam się na nauce. Zajęcia kończyłam po piętnastej, a po nich od razu szłam do biblioteki i zwykle przesiadywałam tam, aż do kolacji. Trochę rzadziej, aż do ciszy nocnej. Odrabiałam zadania domowe, powtarzałam materiał na sprawdziany i – okazjonalnie – uczyłam się nowych, przydatnych zaklęć.

Remus również dużo czasu spędzał w bibliotece, ale nigdy ze mną. Z jakiegoś powodu zaczął się ode mnie odsuwać, dystansować się. Nie ignorował mnie, ale przestał traktować jak przyjaciółkę. Mijaliśmy się na korytarzu z uprzejmym uśmiechem i krótkim „cześć" – to wszystko.

Z resztą nie tylko on zaczął się tak zachowywać. James, Syriusz i Peter również.

– Spójrz no na nich – odezwała się raz Dorcas, wskazując dłonią Huncwotów. Chłopcy stali przy kolumnie Benedykta Krzywego, pochylając ku sobie twarze i szepcząc o czymś nerwowo. – Wyglądają, jakby coś knuli. Pewnie znowu planują jakiś kawał... coś skrajnie głupiego i niebezpiecznego, jak w zeszłym roku.

– Niewykluczone – mruknęłam, wzruszając ramionami.

Mieliśmy po trzynaście lat, mieliśmy swoje dziwne tajemnice... i mało mnie to obchodziło. Wiedziałam, że w końcu i tak wszystko wróci do normy.

W weekendy wszystkie podręczniki lądowały pod łóżkiem, a szkolną torbę i mundurek chowałam do najniższej szuflady w komodzie. Po całym tygodniu ciężkiej pracy, mój mózg potrzebował odpoczynku... inaczej mógłby eksplodować.

Sobota była dniem leniucha. Chowałam się w łóżku na cały dzień i udawałam, że nie istnieję. Potrafiłam przez godziny leżeć w bezruchu i bezmyślnie gapić się w bordowo-złoty, wzorzysty, posiadający sto czterdzieści dziewięć frędzli baldachim. W niedzielne poranki spotykałam się z Ruby... a przynajmniej starałam się. Nie chciałam byśmy skończyły, jak Syriusz z Regulusem – skłócone, szczerze nienawidzące się, nie potrafiące spojrzeć sobie w oczy, ponieważ myślałyśmy inaczej. Byłyśmy siostrami i musiałyśmy trzymać się razem, choćby nie wiem co. W południe, o ile pogoda dopisywała, prawie wszyscy mieszkańcy zamku wychodzili na zewnątrz – najczęściej nad jeziorko lub na boisko.

Ja lubiłam przesiadywać na dziedzińcu, przy fontannie. Było to miejsce, z którego mogłam zobaczyć całe błonia, jeziorko, chatkę Hagrida oraz granicę Zakazanego Lasu.

Podeszłam do fontanny. Rzuciłam koc na kamienną płytę i usiadłam na nim. Poprawiłam szal i naciągnęłam na dłonie rękawy wełnianego swetra. Położyłam książkę na kolanach i otworzyłam ją na zaznaczonej stronie, ale nie zaczęłam jej czytać.

Po drugiej stronie fontanny siedział Remus, a troszkę dalej wydurniali się James i Syriusz. Spojrzałam na nich ukradkiem, zastanawiając się, co i jak głupiego wymyślą tym razem. Małpowanie po drzewach? Okładanie się kijami? Wyścigi dookoła jeziora? Wycieczka do Zakazanego Lasu? Pojedynek czarodziei? Wyobraźnia Pottera i Blacka zdawała się nie znać granic... szczególnie tych zdrowego rozsądku.

– Hej, James, tak sobie myślę, że... – odezwał się nagle Syriusz.

– Co jest, Syriuszu? – odpowiedział mu James, doskakując do niego.

Black uniósł rękę i wskazał palcem śpiącą, spokojną Wierzbę Bijącą.

– Myślisz, że Wierzba Bijąca bije wszystko i wszystkich dookoła, ponieważ nikt nigdy jej nie oddał? – spytał.

Na coś tak irracjonalnego mogli wpaść tylko Syriusz z Jamesem. Musiałam zagryźć policzki od środka, by się nie zaśmiać.

– Że co? – parsknął Remus, podnosząc głowę znad książki. Spojrzał na nich z mieszaniną niepokoju i niedowierzenia.

you're my moonlight; remus lupinWhere stories live. Discover now