4. Składam trzy podpisy i parafkę ✓★★★★

1.1K 94 46
                                    

★★★★ (25.03.2019)

       Z koszmarów wyrwał mnie dźwięk budzika. Czułem się, jakbym spał zaledwie kilka minut, choć przespałem co najmniej siedem godzin. Przetarłem oczy, wyciągnąłem się w łóżku i spojrzałem na sufit. Na dziś miałem zaplanowane dokładne posprzątanie wszystkich przedpokojów, mojej sypialni oraz biura wuja Stana. Chciałem również się gdzieś przejść, jednakże istniały niewielkie szanse na to, że wyrobię się ze wszystkim do południa. Dla własnego bezpieczeństwa wolałem unikać samotnych wędrówek po lesie wieczorową porą. Byłem nieco bardziej ostrożny, niż kiedyś; chociaż pod tym względem się zmieniłem. No i teraz prałem bieliznę częściej, niż raz na tydzień – to też mogłem uznać za postęp.
      Leżałem bezczynnie jeszcze przez parę minut, a następnie niechętnie zwlokłem się z łóżka, prosto do łazienki. Umyłem zęby i twarz, a następnie ubrałem się i zjadłem na śniadanie płatki z mlekiem.
Zaledwie po jednej nocy zawarty w sypialni kurz obudził moją już od kilku lat nieobecną alergię. Kichałem tak mocno i z taką częstotliwością, że stało się to naprawdę męczące, dlatego porządki zacząłem właśnie od tego pomieszczenia.
     W świetle dnia mogłem się mu lepiej przyjrzeć. Wiszący przy drzwiach kalendarz pochodził sprzed trzydziestu lat. Podczas porządków zauważyłem, że do wielu przedmiotów podoczepiano etykietki z liczbą oraz dopiskiem „eksperyment". Krzesło zostało zawalone stosem książek o tematyce naukowej, a na szafce prócz zegara i pryzmatu leżała sterta pustych kartek. Przeczyściłem wielki, pozłacany puchar. Na przyczepionej do niego tabliczce widniała informacja, iż jest to nagroda za zajęcie pierwszego miejsca w ogólnokrajowym konkursie z wiedzy ogólnej.
      Z tego, co pamiętałem, Stan wspominał, że nie wiedział o istnieniu tego pomieszczenia, ponadto obecność wielu rzeczy w domu była dla niego odkryciem. Nigdy się nad tym szczególnie nie zastanawiałem ale wyglądało na to, że nie był pierwszym właścicielem budynku. Zastanawiało mnie, kto wcześniej zamieszkiwał chatę, a jeszcze bardziej głowiłem się nad tym, dlaczego ta osoba zostawiła wszystkie swoje rzeczy osobiste, zamiast zabrać je ze sobą. Zważając na znajdujące się w pomieszczeniu przedmioty, poprzedni domownik był uczonym, a przynajmniej entuzjastą nauki. Ktoś taki nie zostawia swoich rzeczy, ot tak. Naprawdę dziwna sprawa.
      Miałem nadzieję, że w którejś z szuflad znajdę coś, co mogłoby mi przybliżyć tożsamość eks-mieszkańca chaty tajemnic, niestety tak się nie stało.
      Kiedy w pokoju nie było już ani jednej widocznej drobinki kurzu, zdążyłem porządnie zgłodnieć, dlatego zrobiłem sobie małą przerwę na obiad.
      Z dzisiejszych porządkowych planów pozostał mi gabinet wuja i przedpokoje.
Przyznam, że zanim odważyłem się wejść do środka, przeszedłem co najmniej kilkaset metrów, nerwowo wędrując wzdłuż korytarza. Z jakiegoś powodu obawiałem się tego, co zastanę w środku. Nie wiedziałem, co byłoby dla mnie gorsze – informacja, która zwali mnie z nóg, czy brak jakiejkolwiek. W końcu po kilku głębszych wdechach wszedłem do środka i zacząłem jak gdyby nigdy nic sprzątać, podświadomie skupiając się na szukaniu czegoś, co mogło być wiadomością od Stana, albo chociaż służyć za wskazówkę. Na pierwszy, na drugi, jak i na trzeci rzut oka w pokoju nie pozostawiono, ani nie ukryto niczego szczególnego (prócz pisemek dla dorosłych, które leżały na dnie jednej z szuflad). Biurko zapełniał bezużyteczny syf, a sejf był zupełnie pusty, na jego dnie nie leżał nawet złamany cent. Byłem zawiedziony i zirytowany.
     Przetrzepałem całe pomieszczenie zupełnie na próżno. Kiedy wszystko uporządkowałem, rozejrzałem się po biurze. Jeden z rogów wiszącej na ścianie pluszowej głowy królika opadł, podczas gdy drugi był na swoim miejscu, co psuło symetrię i harmonijność. Chcąc to naprawić, chwyciłem róg i delikatnie go uniosłem.
     W tej samej chwili wydarzyło się coś, czego zupełnie się nie spodziewałem. Fragment ściany obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, a moim oczom ukazała się tajemna skrytka. Na najwyższej półce znajdował się monitor pokazujący sklepik z pamiątkami w czasie rzeczywistym, pod nim umieszczono stojący na magnetowidzie niewielki, stary telewizor. Prócz tego w skrytce znajdowało się parę kaset oraz kartonowe pudło.
     Zainteresowany jego zawartością wysunąłem je i umieściłem na podłodze. Jego zawartość była... Nawet nie potrafiłem znaleźć słowa, za którego pomocą mógłbym opisać, jak bardzo mnie zaszokowało to, co tam zobaczyłem. Karton został wypełniony niemal po brzegi paszportami, dowodami tożsamości, różnego rodzaju legitymacjami i kartami, prawami jazdy. Wziąłem do ręki jedną z kart, potem drugą, trzecią, piątą, aż w końcu zamarłem. To wyglądało jak głupi żart, jednak nie mogło nim być — inaczej wuj nie chowałby tego we wmontowanej w ścianie tajemnej skrytce. Zawartość pudła stanowiły sfałszowane dokumenty, a na wszystkich zdjęciach pojawiał się nie kto inny, jak wujek Stan. Na każdym zdjęciu wyglądał nieco inaczej, żadne nazwisko nie powtórzyło się ani razu — mimo tego byłem pewien, iż to wszystko należało właśnie do niego. Wiedziałem, że stryjek w świetle prawa lubił nawywijać i nie należał do najuczciwszych osób, jednak fałszywych tożsamości nie tworzyło się bez powodu, a już szczególnie nie w takiej ilości. Stan musiał skrywać coś naprawdę poważnego; coś strasznego.
      Szperając dalej w pudle natknąłem się na pogiętą stronę wyrwaną z gazety.
Rozwinąłem ją, a na widok wytłuszczonego nagłówka poczułem się, jakby moje serce stanęło na sekundę, a może nawet dłużej.
      — Stan Pines... martwy... — przeczytałem na głos. — Możliwość popełnienia przestępstwa w sprawie śmierci Stana Pinesa — głosił podtytuł. — Płonący wrak samochodu odnaleziono w rowie cztery mile od autostrady numer 618 o szóstej rano w poniedziałek. Przecięte hamulce i prawdopodobny brak możliwości panowania nad pojazdem sprawiają wrażenie, iż nie był to zwykły wypadek.
Wzdłuż moich pleców przebiegł chłodny dreszcz, wzdrygnąłem się.
      Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Choć doskonale wiedziałem, co jest napisane na tej stronie, czułem się jakbym przeczytał coś w obcym, całkowicie nieznanym mi języku. Zacząłem przekopywać się przez stertę dowodów osobistych w poszukiwaniu czegoś więcej. W końcu moje palce natrafiły na skrawek papieru – kolejny fragment gazety.
„Bezimienny kanciarz znowu na wolności" – tak zostało podpisane zdjęcie przedstawiające mężczyznę próbującego zakryć się rękami. Był nim nie kto inny jak trochę młodszy wuj Stan.
„Dlaczego nazwano go bezimiennym?" – spytałem w myślach samego siebie, podświadomie znając odpowiedź. Nie miałem pewności, że wujek Stan to tak naprawdę wujek Stan. Zważając na ilość jego fałszywych tożsamości, na dobrą sprawę Stanford Pines mógł być tylko kolejną z nich. W takim razie... Kim był naprawdę człowiek, z którym mieszkałem, kim był prawdziwy Stan Pines? Czy potrafiłem rozwiązać zagadkę jego śmierci, nawet nie mając pewności, czy znam prawdziwe imię domniemanego wuja? Nie wiedziałem, czy w ogóle chcę ją rozwiązać.
Spojrzałem na karton pełen kaset i westchnąłem z rezygnacją. Nie miałem teraz ochoty ich sprawdzać.
      Nie powinienem oceniać tego, co zobaczyłem zbyt pochopnie, jednakże cała sytuacja wydawała się raczej jednoznaczna, a Stan już nie mógł się z tego wytłumaczyć. Wuj rozczarował mnie po raz drugi, przez co najchętniej od razu zgarnąłbym wszystkie swoje rzeczy i wrócił do domu pierwszym lepszym busem.
Rozgoryczony opuściłem pomieszczenie, zarzuciłem plecak na ramię i udałem się do przedpokoju. Zamierzałem przejść się po okolicy, by ochłonąć. W momencie, gdy stanąłem na progu, poczułem się, jakby coś we mnie pękło.
      Strach i niepewność niespodziewanie przeszyły moje ciało tysiącem niewidzialnych, lodowatych igiełek. Oparty o ścianę zacząłem osuwać się na podłogę. Usiadłem w wejściu z kolanami podciągniętymi pod brodę. Byłem zagubiony. Każda, chociaż minimalnie optymistyczna myśl zniknęła, jakby w pobliżu pojawił się dementor. Wszystkie obawy uderzyły we mnie z siłą czołgu, zgniatając całe pozytywne nastawienie. Nie wiedziałem, czy wstać, czy siedzieć, zostać albo wyjść. Wrzasnąłem przez zaciśnięte zęby i uderzyłem pięścią w futrynę. Nienawidziłem bezsilności.
     Nagle usłyszałem trzask łamanej gałęzi. Zanim zdążyłem zareagować, przede mną stanął, wręcz zmaterializował się ten sam nastolatek, którego spotkałem na placu zabaw w dzień przyjazdu do miasta. Przez ilość pracy zdążyłem już o nim zapomnieć. Był ubrany w to samo, co ostatnio, a jego grzywka wciąż zakrywała jedno z oczu.
Stanął w progu i oparł się o framugę drzwi, niemalże po mnie deptając.
      — No, widzę, że dzisiaj dla odmiany nie w sosie — powiedział rozbawiony z sarkastycznym uśmieszkiem na ustach.
     Jego głos był dziwny, paradoksalnie dziwny. Z jednej strony wydawał mi się ciepły, melodyjny, uprzejmy zaś z drugiej chłodniejszy od lodu i nieprzyjemny, wzbudzający dreszcze podobne do tych, które przechodzą po plecach na dźwięk kredy przejeżdżającej z piskiem po tablicy, kawałku styropianu pocieranego o drugi kawałek, łamanych kości. Najbardziej niepokojące było dla mnie to, że wydawał się znajomy.
      — Kim jesteś i czego tu szukasz, czego chcesz? — wydusiłem z siebie, zrywając się na równe nogi.
       — Dlaczego wszyscy zawsze myślą, że to ja czegoś chcę? — prychnął z udawanym oburzeniem. — Z tego, co mi wiadomo, to ty potrzebujesz pomocy, Dipperze Pines — stwierdził niemalże wwiercając się we mnie spojrzeniem swojej błękitnej tęczówki.
       — Skąd wiesz jak się nazywam? — zapytałem oschle. Byłem spięty zaistniałą sytuacją, jednak starałem się nie dać tego po sobie poznać. Nie wiedziałem, z kim mam do czynienia, podczas gdy mój rozmówca miał jakąś wiedzę na mój temat. Może ktoś usiłował zrobić mi jakiś kawał, a ten tutaj mu pomagał? Nie miałem ochoty na przekomarzanki. Zamierzałem wyprosić nieznajomego, jednak jego postawa w jakiś sposób mnie zaintrygowała, więc zapytałem:
      — Dlaczego, twoim zdaniem, niby potrzebuję pomocy? I to twojej pomocy?
      — A czy to ważne? Jest tak wiele istotnych pytań, które mógłbyś mi zadać, a zamiast tego wolisz pytać o sprawy co najmniej błahe. To oczywiste, że sobie nie radzisz.
Zanim się obejrzałem, dystans między nami znacznie się zmniejszył. Staliśmy tak blisko siebie, że nasze klatki piersiowe niemalże się stykały. Nie byłem szczególnie niski, jednak przy wyższym niemal o głowę chłopaku czułem się mały i nie chodziło tu tylko o wzrost. On mnie przytłaczał samą swoją obecnością. Cofnąłem się o kilka kroków.
     — Wątpię, byś mógł mi pomóc. Okej, dobra, wiesz kim jestem, ale to ni...
     — Niby taki z ciebie mózgowiec, a nie dostrzegasz najbardziej oczywistych oczywistości, Sosenko. Chyba już kiedyś wspominałem, że wiem wiele interesujących rzeczy. — oznajmił, śląc mi zawadiacki uśmieszek.
     Po usłyszeniu dwóch zdań mój mózg zaczął pracować na najwyższych obrotach, aż w końcu odpowiednie trybiki zazębiły się i doznałem olśnienia.
       — Cipher — wycedziłem przez zęby.
     Mój rozmówca zaśmiał się szyderczo, po czym kilkukrotnie wolno klasnął dłonią o dłoń, niczym czarne charaktery w filmach o superbohaterach.
     — Trochę ci to zajęło, geniuszu. Zrobiłem wszystko, byś mógł mnie rozpoznać – wskazał na swój strój – Ale najwidoczniej dla prostego człowieczka to trochę za mało. — Może w tej postaci będzie ci łatwiej to sobie przyswoić... — Blondyn odgarnął włosy na wysokości oka, pod którymi znajdowała się czarna przepaska (jakby grzywka na pół twarzy dostatecznie go nie zakrywała).
    Ściągnął ją i upuścił na podłogę. Moim oczom ukazała się turkusowa tęczówka z pionową źrenicą. W tej chwili wszystko potoczyło się niezwykle szybko. Drzwi wejściowe zatrzasnęły się z hukiem. Mimo tego, że był środek dnia, w pomieszczeniu zapanował półmrok.
      Nastolatek zaczął wirować wokół własnej osi, niczym miniaturowe tornado, a jego ciało pochłonęły błękitne płomienie. Przedmioty, które dopiero co poukładałem, wzleciały w powietrze, w domu zapanował całkowity chaos.
      Cipher się zmieniał, bynajmniej nie była to transformacja rodem wróżek z Winx Clubu czy czarodziejek Sailor Moon. Widok był tak przerażający, że zdecydowałem się odpuścić sobie dokładny opis tego, co zobaczyłem. Wszystko skończyło równie szybko, jak się zaczęło, znów nastała jasność.
     Wśród porozrzucanych przedmiotów stał blondyn, jednakże nie był już tym samym nastolatkiem. No dobra, był tym samym nastolatkiem. Spodziewałem się, że zrzuci z siebie to ludzkie przebranie i przybierze swoją standardową, trójkątną formę, a w rzeczywistości zmieniło się tylko jego odzienie.
     T-shirt zastąpił żółtą kamizelką z przedłużanym tyłem, pod którą nosił czarną koszulę, zamiast trampek na nogach miał eleganckie, matowe półbuty na niskim obcasie ozdobione złotymi klamrami w kształcie trójkątów, a spodnie zostawił najprawdopodobniej te same. Albo mu się nie chciało ich zmieniać, albo je wyjątkowo lubił.   Całość jego stylizacji dopełniał lewitujący, czarny cylinder, (również czarne) rękawiczki i (tak samo czarna) gustowna muszka pokryta połyskującymi błękitem symbolami, które bez przerwy się zmieniały. Dostrzegłem między innymi hieroglify, runy, znaki alchemiczne, a nawet przez ułamek sekundy chyba mignęło mi logo McDonald's. Można było dostać ataku epilepsji, dlatego osobom na nie narażonym radziłbym sobie tego nawet nie wyobrażać. Na końcu wykonał dziwny gest, a w jego dłoni zmaterializowała się długa, mahoniowa laska.
Co za snob.
     Jeśli już musiał się przebrać, mógł poprzestać na jednym obrocie i zmienić ubrania tak, jak to się robi w simsach. oszczędziłoby to bałaganu i zamieszania. Najwidoczniej Cipher lubił efektowne wejścia i przemiany. Trochę przerost formy nad treścią, ale co kto woli.
    — Ta-da — powiedział melodyjnie, machając dłońmi, jakby właśnie zrobił magiczną sztuczkę, co poniekąd było prawdą. — Jak ci się podobało? Nie, nie odpowiadaj — zaczął, zanim w ogóle zdążyłem uchylić usta. Wykonał przy tym gest, jakby mnie zbywał — Zdążyłem wyczytać z twoich myśli, że nie jesteś szczególnie zachwycony. Ludzie mało kiedy doceniają mój artystyczny kunszt — westchnął teatralnie.
      Całkiem zapomniałem o Cipherowych umiejętnościach czytania w myślach. Ech, te demony i ich zdolności parapsychiczne.
     — Błąd. Większość z „moich" tego nie potrafi. Powinieneś pomyśleć raczej: „Ach ten rzezimieszek Bill Cipher i jego zdolności parapsychiczne".
     — Możesz przestać? — zmarszczyłem brwi zażenowany.
     — Mogę. Ale nie chcę — wzruszył ramionami.
     — Nie za ciepło ci? — spytałem, krytycznie mierząc go od stóp do głów. Mając na sobie rybaczki i koszulkę z krótkim rękawkiem ledwo żyłem, natomiast on był odziany od stóp do głów.
     — W sumie... — zamyślił się, gładząc palcem gładki podbródek. Pstryknął palcami, a jego koszula i rękawiczki zmieniły kolor z czarnego na biały. — Jasne kolory mniej przyciągają słońce. Tak lepiej?
Ledwie powstrzymałem się od klepnięcia dłonią w czoło. Nie do końca to miałem na myśli, jednak wolałem nie przeciągać tej dziwnej pogawędki.
     — Nie zaprosisz mnie do salonu, poprosisz bym usiadł i zaproponujesz coś chłodnego do picia? — zapytał niespodziewanie Cipher.
Jak nic był wariatem.
      — Nie — odparłem krótko.
      — Trudno — westchnął. — W takim razie porozmawiajmy o interesach tutaj. Nie są to co prawda warunki dla kogoś takiego, jak ja, ale... — wzleciał w powietrze i usiadł w przestrzeni jak na wygodnym krześle, kładąc nogę na nogę. — Jakoś trzeba sobie radzić.
      — Jakich interesach? Nie mam zamiaru iść z tobą na żaden układ. Jesteśmy wrogami. Usiłowałeś pozbawić mojego wuja chaty.
     — Och, to nie było nic osobistego — odpowiedział lekko. — Wykonywałem swoją pracę, to wszystko.
     — Już raz mieliśmy umowę. Nie dość, że nie wywiązałeś się ze swojej części, to jeszcze ze mnie zakpiłeś, niszcząc pacynkową operę Mabel. Wtedy też „wykonywałeś swoją pracę"? — spytałem zezłoszczony.
     — Coś mi świta — oznajmił Cipher wymijająco. — Ale hej, to była tylko zabawa! Przyznaj, że też się świetnie bawiłeś!
Nie odpowiedziałem. Czułem się, jakby zaraz miała mi pęknąć żyłka.
     — Na pewno chociaż trochę funu z tego miałeś! Zresztą to nieważne, tamta umowa i tak nie była ważna — machnął ręką.
Zamurowało mnie.
      — Jak to, „nie była ważna"?
      — Tak to. Wypadałoby się doszkolić trochę z demonologii, zanim zdecydowałeś się na pakt ze mną. Ciesz się, że tylko trochę się rozerwałem, bo jeśli tylko bym chciał, mógłbym cię zabić. W sumie wyszło ci to na dobre, trochę dojrzałeś i nie jesteś już taki naiwny.
      — W takim razie co według ciebie zrobiłem źle? — mruknąłem, unosząc brew. Normalnie pewnie starałbym się w jakiś sposób wypędzić demona, ale mając świadomość tego, że zrobiłem coś źle, musiałem się dowiedzieć o tym trochę więcej. Nienawidziłem się mylić.
      — Hm... — udał, że się zastanawia. — W sumie, to wszystko. Aby zawrzeć tak zwany „szybki" pakt z demonem polegający na zapieczętowaniu umowy za pomocą uściśnięcia dłoni, należy najpierw go w odpowiedni sposób przywołać, tak jak to zrobił Gideon Gleeful. Wypowiem to z wielką niechęcią, jednak w momencie, w którym się przed nim stawiłem, ten prosiak stał się moim — skrzywił się — panem. Byłem pod jego rozkazami do momentu, w którym mnie odwołał. Choć dzieciak zerwał umowę, więź pomiędzy moim spirytualnym „ja" oraz waszym marnym światem została zachowana, dzięki czemu mogłem się do niego przedostać jak po sieci, prosto do ciebie. Różnica w tym taka, że tym razem to ja przyszedłem do ciebie, więc to ja dyktowałem warunki, zarówno te pisane jak i niepisane, a ty ściskając moją dłoń je zaakceptowałeś.
       — Teraz też przyszedłeś do mnie, więc skąd mogę wiedzieć, że sytuacja sprzed lat się nie powtórzy?
       — Ponieważ zawrzemy tradycyjny pakt — stanął na podłodze, uniósł dłoń, a nad nią pojawił się pożółkły rulon pergaminu.
Zastanowiło mnie, kiedy on to spisał.
       — Wczoraj. Wybrałem specjalnie postarzany papier, aby wyglądało to poważniej. Bajerancko, co nie?
Bajerancko? Skąd on się urwał?
        — Nikt nie powiedział, że go podpiszę — odparłem stanowczo. Nie mam żadnych podstaw do tego, by skorzystać z twojej pomocy. Owszem, nie jestem pewien, czy poznam prawdę, ale przyjechałem tu trzy dni temu i mam jeszcze dużo czasu. Nie działam pod presją tak, jak wtedy, gdy dałem się nabrać na twój przekręt. Istotnie, masz wielką moc i z pewnością byłbyś w stanie mi pomóc, jeśli tylko byś zapragnął. Pytanie brzmi, co z tego będziesz miał ty? Wcześniej wziąłeś sobie moje ciało, ale widzę, że to już zdołałeś sobie załatwić. W takim razie czego mógłbyś jeszcze żądać? Mojej duszy?
       — Według uczonych z moich stron coś takiego jak dusza nie istnieje. Mógłbym pochłonąć całe twoje jestestwo, co na pewno byłoby smaczną możliwością, jednak nie sądzę, byś był zainteresowany takim układem.
      — Też nie sądzę — skrzywiłem się z obrzydzenia.
      — Naprawdę chcesz z tego zrezygnować? Możesz w jednej chwili poznać całą prawdę, a w dodatku mieć do dyspozycji usługi kogoś tak potężnego, jak ja. Chyba mi nie powiesz, że nie chcesz poznać sposobu na przywróceniu swojej siostrzyczki do poprzedniego stanu?
     Moja powieka zadrżała, zawahałem się, ale tylko przez krótką chwilę.
       — Nie wiem co cię interesuje, ale z pewnością ci tego nie dam. Z biegiem czasu sam sobie poradzę. Nie będę szedł na łatwiznę, by później za to słono płacić.
Cipher chwycił pakt w rękę, a on zniknął.
       — Szkoda, szkoda, naprawdę szkoda... — zacmokał, pokręcił głową, jednak nie zachowywał się, jakby było mu przykro. — Chciałem po dobroci, ale chyba jednak muszę tak, jak zwykle – po złości. Przykro mi, Sosenko, ale to umowa nie do odrzucenia. No, chyba że nie masz nic przeciwko, by doktor Egavar znowu odbył sobie parę sesji z Gwiazdeczką — w tym momencie stworzył w powietrzu iluzję liter tworzących nazwisko doktora i zamienił ich kolejność na dokładnie odwrotną. Ravage. Spustoszenie. Następnie pstryknął w palce, a obie litery "a" zamieniły się na "e", w dodatku w środku wyrazu pojawiła się jedna nowa litera. Revenge, zemsta — głosił nowy napis.
     Zmroziło mnie. Pomijając fakt, że zabieg zastosowany przez Ciphera był słabą zrzynką od Voldemorta, ta chwila była naprawdę przerażająca.
        Ten człowiek, a właściwie ta istota, wywołała cierpienie Mabel. Wszystkie nocne koszmary, szlochy i samotnie spędzone pod kołdrą dni były związane z tym, że demon snów namieszał w głowie mojej bliźniaczki.
       To on doprowadził do jej stanu psychicznego, to on jest odpowiedzialny za jej traumę. To on zniszczył jej kawałek życia, całkowicie wykreślając go z życiorysu. Zanim się obejrzałem, okładałem Ciphera pięściami. Podobny efekt osiągnąłbym uderzając w ścianę – Cipher ani drgnął, jedynie uśmiechał się półgębkiem. Ignorował moje uderzenia, jakbym był małym, irytującym robalem, którego można z łatwością zgnieść podeszwą buta. Zaprzestałem zbędnego ataku, który i tak wyrządzał większą krzywdę mnie,  nią demonowi. Spoglądał na mnie z wyższością.
        — Ty nie możesz... 
             — Ależ mogę! Teraz nic nie może mnie powstrzymać! — zachichotał.
             — Nie! Blefujesz! W ludzkim ciele...
             — Tak, ludzkie ciało byłoby ograniczeniem, jednak chciałbym podkreślić, że jedynym człowiekiem w tym pomieszczeniu jesteś ty. To, co widzisz — wskazał na siebie płynnym ruchem — Jest stuprocentowym Billem Cipherem. Etap, w którym byłem ograniczony do snów i niewyraźnych wizji już dawno za nami, Sosenko. Teraz jestem cielesny — oznajmił, delikatnie dotykając mnie w ramię. 
        Poczułem się, jakby kopnął mnie prąd, ledwo utrzymałem się na nogach. Kolejna kalka z Harry'ego Pottera. Ile można?
             — Więc albo nie podpiszesz kontraktu i tym sposobem skażesz swoją siostrę na wieczne cierpienie, albo to zrobisz, ochronisz ją, a przy okazji zyskasz pomocnika. Co ty na to? — W jego pozornie przyjaznym uśmiechu dopatrzyłem się okrucieństwa.
      Chociaż mogłem kazać mu udowodnić swoją moc, nie zrobiłem tego. Po prostu wiedziałem, że nie blefował. Byłem pewien, że podczas naszej rozmowy Cipher skłamał i to nie raz, jednak nie w tej kwestii. Czułem, że jest silny. Dużo silniejszy, niż kiedykolwiek podczas naszych poprzednich spotkań. Usilnie starałem się ukryć swój strach, ale i tak drżałem, jak osika na wietrze. Poczułem suchość w ustach.
        — Pokaż mi tę umowę — wycedziłem, spuszczając wzrok.
             — Tak lepiej — uśmiechnął się słodko Cipher, machnął ręką, a pakt znowu się pojawił w jego dłoni. Jego uśmiech mógłbym porównać do cyjanku potasu. Najpierw czujesz migdały, a potem śmierć. No, a przynajmniej tak mówią.
       Demon wypuścił go z ręki, rulon podleciał do mnie i się odwinął, z jego środka wypadło złote pióro. Zacząłem się przyglądać lewitującej umowie, kiedy Cipher zabrał mi ją sprzed nosa. Wziął również pióro i wskazał jego końcówką:
              — Podpisz tu, tu i tu! A tu parafka! — wepchnął mi pióro w rękę.
Przewróciłem oczami, zmierzyłem go podejrzliwie wzrokiem, po czym wyrwałem mu kontrakt z ręki.
Usiłowałem się skupić.
             — No, na co czekasz? Rozmyśliłeś się? Pamiętaj, że...
Spojrzałem na niego spode łba. 
        — Czytam — warknąłem. — Myślisz, że co ja jestem, mała syrenka?! Dramatycznie odwrócę wzrok i podpiszę ten papier bez chociażby zerknięcia na jego treść, by potem skończyć w twoim małym podwodnym ogródku pełnym podobnych do mnie głupców?
Demon po raz pierwszy od naszego spotkania wydał się zmieszany.
        — Co to „mała syrenka"? — zapytał widocznie zbity z tropu.
        — Zaraz — odparłem, usiłując przeczytać chociażby słowo.
       Cipher w końcu zrozumiał, że swoim pośpieszaniem nie sprawi, że szybciej podpiszę kontrakt, dlatego wreszcie dał mi spokój.
       Przyjrzałem się stronie wypełnionej drobnym, estetycznym, wręcz kaligraficznym pismem:

Jak Znienawidziłem Trójkąty REAKTYWEJSZYNWhere stories live. Discover now