3. Emocjonalna Huśtawka ✓★★

1K 90 8
                                    

★★ (09.03.2019)

     Było już późne popołudnie. Na wędrowaniu po mieście spędziłem więcej niż godzinę. Byłem zdziwiony tym, co zastałem i mówiąc szczerze – zgubiłem się. Gravity Falls... Zmieniło się. Bardzo. Niektóre stare, zrujnowane budynki zostały odremontowane, albo nawet zastąpione nowymi, a z innych wciąż sypał się tynk. Szyldy sklepów, kawiarni i restauracji wydawały mi się całkiem obce. Prócz Gopher Road – jedynej istniejącej ulicy w miasteczku za czasów, kiedy tu mieszkałem – powstało kilka innych alejek z całkiem nowymi sklepami, domami i mieszkańcami.
     Czułem się rozdarty. Z jednej strony cieszyłem się z rozwoju Gravity Falls, z drugiej było mi przykro, że miasto, z którym wiązałem tak wiele wspomnień nie jest takie, jak je zapamiętałem. Dawniej w tym niewielkim miasteczku każdy znał każdego przynajmniej z widzenia, a teraz mijałem same nieznajome twarze. To jeszcze bardziej utwierdzało mnie przy tym, że Gravity Falls nie jest i nie będzie takie samo, a radosne chwile z wujem, Mabel i moimi przyjaciółmi już nigdy nie wrócą.
       Zaaferowany nowym obliczem miasta nawet nie zauważyłem, kiedy zawędrowałem do parku znajdującego się w pobliżu jeziora. Przynajmniej on wyglądał znajomo – prócz kilku nowych drzew i niestarannie posadzonych kwiatów, wszystko było po staremu, nawet wybudowany w pobliżu drewnianej wieży zegarowej niewielki plac zabaw, który już pięć lat temu był w kiepskim stanie, nie został odnowiony. Drabinki do wspinaczki były jeszcze bardziej zardzewiałe niż wcześniej, zjeżdżalnia mogła rozsypać się w każdej chwili, a niektóre z wyznaczających ścieżkę pieńków leżały porozrzucane na ziemi. Jak zwykle w pobliżu nie bawiło się żadne dziecko, mało kto chciałby spędzać czas w tak obskurnym miejscu.
      Zacząłem zbliżać się do prowizorycznego placu zabaw, w pewnym momencie usłyszałem  ciche skrzypienie. Zza drzew wyłoniły się huśtawki, a moim oczom ukazał się dość osobliwy widok.
Na jednej ze zrobionych z opon huśtawek siedział przedstawiciel płci męskiej. Mógł być w moim wieku lub trochę starszy. Machał beztrosko nogami w rytm zgrzytającego łańcucha. Jego odstające na wszystkie strony włosy u nasady i na długości były złote, końcówki platynowe. Przydługi tył przechodził w brąz, prawie czerń. Długa grzywka opadała na jedno oko, całkowicie je zasłaniając. Albo właściciel nietypowej fryzury sam nieszczęśliwie ufarbował sobie włosy bez patrzenia w lustro, albo wpadł w ręce stylisty, który jest nadgorliwym fanem japońskiej popkultury.
      Dziwny wizerunek chłopaka dopełniała intensywnie żółta koszulka w cegiełki, obcisłe intensywnie czarne (pewnie wyprane w „Perwollu") spodnie i wysokie trampki w kolorze spodni z, jak można było się domyślić, żółtymi sznurówkami. Wyglądał, jakby przebrał się za taśmę policyjną. Huśtał się coraz wyżej i wyżej, a ja nie mogłem przestać na niego patrzeć.
      Nagle odwrócił głowę w moją stronę, a nasze oczy się spotkały. Uśmiechnął się szeroko. W tym samym momencie lodowaty dreszcz przeszedł przez moje plecy, miałem wrażenie, że nieznajomy przewierca mnie spojrzeniem na wylot. Choć wiedziałem, że była to zaledwie chwila, ten moment wydawał się ciągnąć godzinami, jakby czas zwolnił. Nie mogłem nawet mrugnąć, czy kiwnąć palcem. Kiedy w końcu udało mi się spuścić wzrok, od razu szybkim krokiem ruszyłem przed siebie, nie spoglądając ponownie na nieznajomego ani razu. Nie miałem konkretnego celu, po prostu chciałem znaleźć się jak najdalej od niego, kimkolwiek był.
Kiedy w końcu trochę ochłonąłem, zauważyłem, że cały drżę. Byłem spocony w okolicach karku i pleców jak po fali conocnych koszmarów.
      Cała ta sytuacja wprawiła mnie w niemałe roztargnienie, przez co nawet nie zwróciłem uwagi na to, jak duży kawałek drogi przeszedłem. Jakimś sposobem zawędrowałem do starej części Gravity Falls. Idąc po alejkach, które rozpoznawałem, czułem ciepło w sercu. Z ciekawości zaglądałem do co poniektórych sklepów, barów i restauracji, trafiałem na znanych mi miejscowych. Minąłem ciemnoskórego ochroniarza klubu, wiecznie jedzącego pizzę mężczyznę, gdzieś z daleka mignął mi męski Dan. Na jego widok automatycznie pomyślałem o Wendy. Minęło niemalże pięć lat od naszego ostatniego spotkania, co było równoznaczne z tym że dziewczyna była już po dwudziestce. Niejednokrotnie wspominała, że po skończeniu liceum chciałaby się stąd wynieść tak szybko, jak to możliwe. Znając moje szczęście, nie powinienem robić sobie nawet najmniejszych nadziei, że ją spotkam.
         Byłem coraz bardziej głodny, więc udałem się do nowej części miasta i zamówiłem na wynos porcję makaronu z warzywami i kaczką w azjatyckim fast-foodzie, którego widziałem na samym początku mojego spaceru. Nie miałem czasu na zakupy ani gotowanie, szczególnie dzisiaj. Byłem zmęczony po podróży, a chata, w której od dawna nikt nie mieszkał na pewno wymagała gruntownych porządków, których nie mogłem odłożyć na następny dzień, szczególnie że miałem w niej spać.
      Tak naprawdę nie byłem pewny, czy w ogóle istniała możliwość ugotowania w niej czegokolwiek. Wuj przestał płacić za gaz, prąd i wodę dobry rok przed śmiercią, przez co chata została odcięta od wszystkich dóbr dwudziestego pierwszego wieku. Co prawda już jakiś czas temu opłaciłem zaległe rachunki, a poza tym odnowiłem umowę z dostawcami usług, jednak wciąż istniało prawdopodobieństwo, iż nie wszystko będzie działać zgodnie z planem. Mogłem wynająć kogoś do sprawdzenia, czy wszystko jest w porządku, jednak wolałem nie ryzykować, że ktoś postronny znajdzie coś przeznaczonego dla mnie lub Mabel.
        W końcu doszedłem na skraj lasu, gdzie wyasfaltowana ulica stykała się z ziemistą, wydeptaną ścieżką. Przechodząc przez bór miałem wrażenie, że jest gęstszy i dużo bardziej mroczny, niż go zapamiętałem. Było już dość późno, słońce zachodziło, a dzień nie należał do najsłoneczniejszych. Połączenie warunków pogodowych, lekkiego stresu i niepokoju mogło wywierać wpływ na moją wyobraźnię.
     Po kilkunastu krokach dostrzegłem przyczepiony do jednego z drzew znak wskazujący kierunek do chaty tajemnic. Był omszały, a farba wyblakła i starła się do tego stopnia, że napis ledwo dało się rozczytać. Na jego widok ciężko westchnąłem. Droga mi się dłużyła, niełatwo było ciągnąć walizkę po leśnej dróżce, ziemia, piasek oraz drobne kamyczki wchodziły między koła, przez co musiałem zatrzymywać się co kilkanaście kroków. W końcu zrezygnowany i podirytowany zawiesiłem rączkę bagażu na ramieniu. Nie było to zbyt wygodne rozwiązanie, jednak miałem nadzieję, że w ten sposób dam radę przejść niewielki kawałek, który mi pozostał.
      Las zaczął się przerzedzać, w końcu wyszedłem na polanę, gdzie mieściła się chata. Trawa nieźle się rozrosła, co mnie nie zdziwiło – w końcu nikt tu nie kosił od bardzo dawna. Na widok domku sposępniałem. Jedno z okien w pomieszczeniu, gdzie odbywały się imprezy miało dziury w dwóch miejscach, najprawdopodobniej wybito je kamieniami. Budynek był zaniedbany; niegdyś jasne, drewniane bale, z których zostały zrobione zewnętrzne ściany, pokrywał brud i kurz, wykonane z desek schodki złamały się w pół, a dachówka poodpadała w niektórych miejscach. Wiatrowskaz ze znakiem zapytania, który niegdyś znajdował się na dachu sklepiku z pamiątkami, teraz leżał wbity w ziemię, otoczony chwastami. Chata tajemnic stała się obrazem nędzy i rozpaczy. Jakimś sposobem przedarłem się przez zielsko i wspiąłem się na taras, gdzie znajdowało się wejście do chaty. Wciąż stała tu ta sama musztardowa, załatana w wielu miejscach kanapa, z której już dawno temu powychodziły sprężyny. Była brudna i przemoczona, a na tapicerce zaczęło rozwijać się jakieś paskudztwo, któremu wolałem lepiej się nie przyglądać.
      Wziąłem kilka głębokich wdechów, odłożyłem swoje bagaże i wyciągnąłem z najmniejszej kieszeni plecaka komplet kluczy. Wybrałem odpowiedni i włożyłem w zamek, przekręciłem go dwukrotnie. Usłyszałem cichy zgrzyt. Drżącą ręką szarpnąłem za gałkę, po czym otworzyłem drzwi.
Już przy przekraczaniu progu można było wyczuć silny zapach wilgotnego, zatęchłego powietrza. Zakasłałem. W pierwszej kolejności udałem się do salonu. Meble, dekoracje, a nawet telewizor stały na swoich miejscach w nienaruszonym stanie. Prócz kilkumilimetrowej warstwy kurzu i porozrzucanych na podłodze pustych paczek po słonych przekąskach oraz puszkach po napojach gazowanych, na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało w porządku. Panował bałagan, ale w przypadku Stana było to normą.
      Przeszedłem do kuchni, gdzie sprawa miała się już dużo gorzej. W całym pomieszczeniu czuć było smród starej ryby oraz śmieci. Gwałtownie otworzyłem okno na oścież, przed tym niemalże wymiotując. W zlewie i dookoła niego piętrzyły się sterty brudnych naczyń, wolałem się do nich nawet nie zbliżać. Podłoga i blat pozostawiały wiele do życzenia pod względem czystości. 
        Otwierając lodówkę odkryłem mini-farmę pleśni oraz obecność prądu w chacie – chociaż tyle dobrego (oczywiście tylko to drugie). Półki zamrażarki były zalane wodą. Roztopiony lód nie zdążył z powrotem zamarznąć co oznaczało, że prąd został włączony dość niedawno. Odłączyłem lodówkę od prądu, by woda pozostała w stanie ciekłym. 
       Przeszedłem się po korytarzu tam i z powrotem, a następnie udałem się na górę. Strych nie zmienił się ani trochę, łącznie z pokojem, w którym spałem z Mabel, jedynie pokrył dodatkową warstwą kurzu. Widok dwóch niewielkich łóżek znajdujących się po przeciwnych stronach pokoju wywołał u mnie nostalgię. Usiadłem na posłaniu, które kiedyś należało do mnie. Teraz byłem zdecydowanie zbyt wysoki, by móc na nim wygodnie spać, więc najpewniej w te wakacje moją sypialnię będzie stanowił pokój odnaleziony przez Soosa – ten sam, w którym znajdował się niegdyś zamieniający umysły dywan. Pootwierałem wszędzie okna, aby się porządnie wywietrzyło, a na końcu zerknąłem do muzeum i sklepiku z pamiątkami. 
      Ta część budynku przypominała mi miejsca pokazywane w filmach dokumentalnych o katastrofie jądrowej w Czernobylu. Kolorowe czasopisma, które czytywała Wendy wciąż leżały na sklepowej ladzie, półki były pełne towaru, gdzieś w kącie leżał klucz francuski Soosa, a w kasie pozostało sporo pieniędzy. Tak, jakby wszyscy opuścili miejsce w pośpiechu. 
      Widok był przytłaczający do tego stopnia, że nie wytrzymałem i czym prędzej wyszedłem na dwór, musiałem ochłonąć. Usiadłem na schodkach i oparłem głowę o filar. Przyczepiony do niego fragment taśmy policyjnej smętnie powiewał na wietrze, przy okazji przypominając mi o dziwnym chłopaku z placu zabaw. Nagle poczułem niepokój, jakbym był obserwowany. Nerwowo rozejrzałem się wkoło, jednak niczego podejrzanego nie dojrzałem. Mimo tego wciąż byłem nieswój, więc wróciłem do środka.
      Jako że wszystkie pomieszczenia były zbyt brudne, by w nich jeść bez odruchu wymiotnego, ponownie udałem się na strych, gdzie przycupnąłem na w miarę czystym, wyłożonym dużą miękką poduszką parapecie. Mikrofalówka i kuchenka były, mówiąc delikatnie, obrzydliwe, przez co nie miałem jak podgrzać jedzenia. Pośpiesznie otworzyłem papierowe pudełko z logiem „chińczyka" i zacząłem jeść już zimną zawartość plastikowym widelcem, który na całe szczęście został dołączony do zestawu.
      Przez nagonkę organizacji ekologicznych starałem się nie używać przedmiotów jednorazowego użytku wykonanych z tworzyw sztucznych, jednakże czystość sztućców znajdujących się w chacie poddałem sporym wątpliwościom, a bez płynu do mycia naczyń, czy chociażby mydła w płynie nie miałem jak doprowadzić ich do stanu używalności. Gdyby nie ten mały, plastikowy widelczyk, musiałbym jeść makaron palcami, więc tym razem mogłem przymknąć na to oko.
       Po zjedzonym posiłku zdecydowałem się na chwilę odpoczynku w starym łóżku. Choć było małe, niewygodne, zakurzone i pozbawione pościeli, a bez Mabel i wuja czułem się tu obco, wykończony podróżą i nadmiarami wrażeń zamknąłem oczy i niemalże natychmiastowo zasnąłem.
  Obudziłem się dopiero wczesnym rankiem. Gdy tylko drgnąłem, od razu pożałowałem, że w ogóle położyłem się na tym łóżku. Kręgosłup i nogi strasznie mi zdrętwiały, a lewej ręki w ogóle nie czułem. Dopiero po kilkudziesięciu sekundach zacząłem czuć w niej nieprzyjemne mrowienie, a po dwóch minutach zdołałem ją podnieść. Byłem zły na siebie, że zasnąłem i zmarnowałem tak dużo czasu.
       W dodatku przez koszmary, których na szczęście tym razem nie zapamiętałem i niewygodną pozycję, czułem się bardziej zmęczony, niż wypoczęty. Zwlokłem się z łóżka i zatrzymałem się na schodach, nie bardzo wiedząc co powinienem zrobić. Normalnie umyłbym się, jednak łazienka wciąż nie była zdatna do użytku, nie miałem czym tego posprzątać, w dodatku nadszedł czas na śniadanie, a pół paczki krakersów, która mi została po podróży nie za specjalnie nadawała się na najważniejszy posiłek dnia. Im intensywniej myślałem o jedzeniu, tym bardziej burczało mi w brzuchu, a im dokładniej przeczesywałem wzrokiem moje otoczenie, tym bardziej chciałem tu posprzątać. Odpowiedzią na wszystkie moje aktualne rozterki było jedno słowo, mianowicie: zakupy.
      Nie mając możliwości kąpieli, czy nawet umycia zębów, zadowoliłem się czystymi ubraniami, dezodorantem i miętową gumą do żucia. Bez zbędnego zwlekania zarzuciłem plecak i udałem się do miasta, uprzednio zamykając drzwi na klucz.
     Po drodze zacząłem rozmyślać, czego potrzebuję i finalnie doszedłem do wniosku, że jest tego tak dużo, że łatwiej mi powiedzieć co mi się nie przyda. Musiałem zaopatrzyć się w dużą ilość środków czystości, gdyż w chacie nie znalazłem nic, nawet ćwierć kostki mydła, czy gąbki do mycia naczyń. Przydałoby mi się również trochę jedzenia i picia, by przetrwać kilka najbliższych dni.
         Choć wuj Stan na swoim koncie miał kilka tysięcy dolarów, wolałem ich nie ruszać. Więcej, niż jedną czwartą oszczędności Stana wydałem na zaległe rachunki, a czekała mnie jeszcze renowacja chaty, która na pewno będzie trochę kosztować. Sam nie miałem zbyt wielu pieniędzy, więc nastawiłem się na to, że zakupię tylko te najpotrzebniejsze z najpotrzebniejszych rzeczy. 
      Po kilkunastominutowym spacerze stanąłem przed niedużym marketem. Bez zbędnej zwłoki wziąłem wózek na zakupy i wszedłem do środka, od razu rozglądając się za rzeczami, których potrzebowałem. Zacząłem od żywności. Wrzuciłem do koszyka chleb, żółty ser, szynkę, mleko, masło i jakieś płatki śniadaniowe. Dodałem do tego kilka pomidorów, jabłek i ogórka. Wrzuciłem do wózka parę najtańszych zupek błyskawicznych, a z zamrażarki wyciągnąłem dwa pudełka mrożonej pizzy i lasagne. Wsadziłem je do torby termicznej, którą wziąłem ze sobą z domu. Nie było to jedzenie z wyższej półki, jednak zwykle nie zwracałem uwagi na to, co tak właściwie jem. Liczyło się dla mnie tylko to, by nie było to coś obrzydliwego, a jeśli już, to w granicach rozsądku.
    Wziąłem jeszcze dwie wielkie butle soku pomarańczowego i zgrzewkę wody. Przeszedłem na dział z produktami czyszczącymi. Wybrałem spray na grzyb i pleśń, środki do czyszczenia toalety oraz usuwania kamienia, rdzy, płyny do naczyń, mycia szyb oraz podłóg. Prócz tego zaopatrzyłem się w worki na śmieci, paczkę ściereczek z mikrofibry, mopa, zestaw do zamiatania i kilka innych rzeczy, które mogły mi się przydać. Na końcu sięgnąłem po papier toaletowy i kartonowe opakowanie chusteczek higienicznych.
    Ustawiłem się w kolejce do jednej z otwartych kas. Przede mną stało kilka osób z całkiem sporą ilością produktów w wózkach, jednak osoba obsługująca kasę działała na tyle sprawnie, że już po chwili mogłem zacząć rozkładać swoje zakupy na taśmie. Dorzuciłem do nich paczkę tabletek przeciwbólowych, których zapomniałem spakować do walizki.
      Wysoki mężczyzna zapłacił za zakupy i odszedł od kasy, odsłaniając kasjerkę. Długie, rude włosy całkowicie zasłaniały twarz kobiety, w dodatku ta pochylała głowę jakby chciała odseparować się od ludzi jak to tylko możliwe. Witała klientów suchym „dzień dobry", pospiesznie kasowała produkty, odczytywała należną kwotę, błyskawicznie wydawała resztę, w tym samym momencie machinalnie dziękując za zakupy i życząc miłego dnia. Była stuprocentowo skupiona na pracy.
    Powitała mnie w ten sam sposób, co pozostałych klientów. 
       — Dzień dobry — odpowiedziałem entuzjastycznie.
Dziewczyna uniosła głowę i spojrzała na mnie spode łba swoimi intensywnie zielonymi oczami. Moje serce zabiło szybciej.
      — Wendy... — wydusiłem z siebie mimowolnie.
      Dziewczyna jakby ożyła, słysząc imię. Moja dawna przyjaciółka zmieniła się, jednak nie aż tak, żebym jej nie poznał. Miała na sobie granatowo-fioletową koszulkę polo z logo sklepu, do której była doczepiona plakietka z napisem „Jestem Wendy, w czym mogę pomóc?", co dodatkowo upewniło mnie w tym, z kim mam do czynienia.
Patrzyła na mnie wyczekująco, a ja nie mogłem wydusić z siebie nawet słowa, jakbym wciąż był głupim dwunastolatkiem.
      — Znamy... Się...? — spytała, badawczo mi się przyglądając. 
      — No, tak... — bąknąłem, nerwowo zaczesując grzywkę do tyłu. Zazwyczaj tak robiłem, gdy się denerwowałem.
     Dziewczyna zerwała się z miejsca, po czym opuszką palca dotknęła mojego czoła, dokładnie tam, gdzie znajdowało się znamię w kształcie Wielkiego Wozu.
       — Dipper...? O kurde, Dipper! — zawołała zaskoczona.
       — Ty... pamiętasz mnie? — spytałem z nadzieją .
Ona, zamiast odpowiedzieć, nachyliła się nad ladą i wyściskała mnie z całej siły. Musiałem przyznać, że dziewczyna miała niezłą krzepę.
            — We-We-Wendy, dusisz mnie! — wyskrzeczałem, wyrywając się Wendy.
            — Wybacz, wybacz, stęskniłam się! — oznajmiła, zaczynając kasować moje zakupy. — Minęła kopa lat, odkąd się ostatnio widzieliśmy! Gdzie cię tak nagle wywiało? — spytała. Skanowała produkty w ekspresowym tempie, nawet na nie nie patrząc. 
            — No tak... Bo... — próbowałem coś powiedzieć, jednakże wydawane przez czytnik piknięcia mnie zagłuszały, a przy tym dekoncentrowały — Szybka jesteś! — stwierdziłem po chwili żartobliwie.
            — Lata praktyki — zaśmiała się.
Kiedy wszystkie produkty ponownie wylądowały w moim wózku, a ja zapłaciłem za zakupy, Wendy zadała pytanie:
            — Dasz radę sam to wszystko zanieść albo masz chociaż kogoś do pomocy?
Pokiwałem głową przecząco, pakując zakupy do reklamówek. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że w ten sposób odpowiedziałem na oba pytania Wendy.
            — Chwilka! — dziewczyna spojrzała na dwójkę klientów stojących w kolejce do jej kasy, po czym podbiegła do innej kasjerki. Szepnęła jej coś na ucho, druga kobieta kiwnęła głową twierdząco. Wendy jej podziękowała, po czym w biegu zrzuciła z siebie uniform, pod którym miała białą koszulkę na ramiączkach. Zawiesiła go na krześle, a następnie zamknęła przejście bramką.
            — Proszę o przejście do kasy obok! — rzuciła od niechcenia.
Zirytowani klienci opuścili kolejkę i podeszli do innej.
           — To teraz już masz — uśmiechnęła się, wyciągając spod lady bawełnianą torbę w liście. Zarzuciła ją sobie na ramię. — Jeśli chcesz, oczywiście — dodała po chwili.
           — To będzie dla mnie czysta przyjemność — odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Opuściliśmy sklep, dziewczyna chwyciła w ręce torbę z jedzeniem oraz tę z rzeczami przeznaczonymi do sprzątania. Mnie zostały mrożonki, mop i zestaw do zamiatania. 
          — Jesteś pewna, że nie chcesz nieść tego? — pomachałem kijem. — Jest lżejsze.
          — Sugerujesz, że jestem słaba i jako kobieta nadaję się tylko do machania szczotą? — spytała, niebezpiecznie unosząc jedną z brwi.
Zdębiałem.
           — Nie, coś ty!... Nie to mia...
           — Daj spokój, tylko żartuję — zaśmiała się, dając mi kuksańca w ramię.
           — Tak... Tak... Wiem! — odparłem, chichocząc niepewnie. Czułem ciepło w okolicach uszu i policzków, na pewno byłem czerwony na twarzy co najmniej na poziomie zakupionych przed momentem pomidorów.
           — Tak właściwie... Ile masz lat? — spytała dziewczyna, mierząc mnie od stóp do głów.
           — Rocznikowo osiemnaście — oznajmiłem.
           — Rany, minęło tyle czasu. Ale ty jesteś wysoki, wyprzedziłeś mnie! — powiedziała z udawanym wyrzutem, krzyżując ręce na piersi.
Przewyższałem dziewczynę zaledwie kilkoma centymetrami, jednakże to i tak był dla mnie powód do dumy. 
          — Strasznie się zmieniłeś, gdyby nie twoje typowo Dipperowe zachowanie, normalnie nie uwierzyłabym, że to naprawdę ty.
Dość dziwnie to zabrzmiało, nie wiedziałem, czy wziąć to za komplement, czy raczej obelgę.                   — No tak, to... Ja — odpowiedziałem głupio.
         — Cieszę się — uniosła kąciki ust.
Nie byłem pewien jak na to odpowiedzieć, zanim zdążyłem skonstruować w myślach poprawne zdanie, Wendy spytała:
      — Co ty na to, by siąść sobie na chwilkę i porozmawiać? — wskazała na znajdującą się na uboczu ławkę.
        — Z przyjemnością, ale mrożonki...
        — Spokojnie, nie zajmę ci zbyt wiele czasu, sama mam tylko dwadzieścia minut przerwy. Chciałabym po prostu pogawędzić trochę z przyjacielem.
Moje serce podskoczyło na dźwięk wyrazu „przyjaciel".
W końcu się zgodziłem, usiedliśmy, trzymając na kolanach torby.
            — Naprawdę uważasz mnie za... Przyjaciela? — spytałem. 
            — No ba! Chyba że nie chcesz nim być, zrozumiem to.
       — Nie, nie to miałem na myśli... Po prostu wiesz, zanim wyjechałem, potraktowałem cię w bardzo niemiły sposób... Byłaś na mnie zła, a ja nie miałem cię jak przeprosić... — wytłumaczyłem markotnie. 
      — To stare dzieje! — Wendy machnęła ręką. — Byłabym głupia, gdybym wciąż się na ciebie gniewała. Już nawet nie pamiętam, o co dokładnie poszło. Ale to nieważne, to był tylko mały wypadek, wszyscy miewają gorsze dni, a ja sama zachowałam się dość dziecinnie. Mówiąc szczerze, bardziej zmartwił mnie wasz nagły wyjazd. Tak wróciliście do domu bez słowa, miałam wrażenie, że w jakiś sposób cię uraziłam i to dlatego się ze mną nie pożegnałeś. 
           — Nie, to nie było tak! — gwałtownie zaprzeczyłem. — Stan tego dnia był... Inny. Mówiąc w dużym skrócie nawrzeszczał na nas i zwyzywał, a następnie oświadczył, że kupił nam na następny dzień bilety powrotne. Chciałem do ciebie zadzwonić, przeprosić, jednak nie miałem odwagi, a nazajutrz, kiedy zaczęłaś pracę, my już dawno byliśmy w trasie. Później, już w domu wielokrotnie próbowałem się z tobą skontaktować, jednak nie odpowiadałaś na moje telefony, ani SMS-y. 
            — To... Dziwne. Ty nie mogłeś dodzwonić się do mnie, z kolei ja nie potrafiłam nawiązać kontaktu z tobą. Sama niejednokrotnie telefonowałam, zarówno do ciebie, jak i do Mabel, jednak żadne z was nie odbierało. W końcu pomyślałam, że jesteście na mnie obrażeni i zrezygnowałam. — wzruszyła ramionami.
         A więc Wendy chciała ze mną porozmawiać...? Nie mogłem w to uwierzyć, a jednocześnie nie posiadałem się ze szczęścia.
           — Jesteś pewna, że używałaś poprawnego numeru? — spytałem.
          — Pewnie. — wyciągnęła telefon z kieszeni. — Importowałam wszystkie kontakty do nowego telefonu, więc możemy to sprawdzić, aby mieć absolutną pewność.
Zrobiło mi się ciepło w środku na myśl, że po tylu latach dziewczyna wciąż ma mój numer telefonu. 
           — Zgadza się? — spytała, machając telefonem przed moim nosem. Delikatnie odsunąłem jej rękę, aby móc cokolwiek zobaczyć.
           — Oj, wybacz — zaśmiała się.
           — Tak, to mój numer — oświadczyłem po szybkim prześledzeniu szyku cyfr.— A co z listami? — zapytałem.
          — Listami? Nie dostałam ani jednego — stwierdziła widocznie zdziwiona.
          — Jesteś pewna? Wysłałem ich chyba z dziesięć.
Dopiero po chwili zrozumiałem, jak to zabrzmiało. Poczułem, że jeszcze bardziej pieką mnie uszy.
          — Tak, jestem pewna. Nie przyszło nic, zupełnie — pokiwała głową przecząco. — Naprawdę wysyłałeś do mnie listy? To naprawdę miłe...
          — No tak... — speszyłem się — No wiesz, chciałem cię przeprosić i w ogóle... Dziwna sprawa.
          — Ta sytuacja ze Stanem też jakaś taka pokręcona... Przykro mi, że tak was potraktował. Mówiąc szczerze, dla mnie i Soosa też nie był zbyt miły. Po niecałym tygodniu od waszego wyjazdu zwolnił nas, ot tak, bez żadnego powodu. Zamknął muzeum i już nigdy nie przeprowadził żadnej wycieczki. Wiele osób pytało go, dlaczego to zrobił, jednak za każdym razem odpowiadał coś innego. Nikt tak naprawdę nie wiedział, co się stało. Z czasem Stan pojawiał się na mieście coraz rzadziej, aż w końcu przestał w ogóle przychodzić. A teraz... On nie żyje. Czy to dlatego wróciłeś? — spytała. Wyjęła ze swojej torby dwie puszki napoju gazowanego, podała mi jedną z nich. O dziwo była zimna.
Podziękowałem skinieniem głowy. 
           — I tak i... nie — stwierdziłem, skupiając wzrok na puszce. Otworzyłem ją, po czym wziąłem mały łyk przyjemnie chłodnego napoju. Dawno nie czułem tego smaku chemicznej truskawki, sodę pijałem tylko w towarzystwie Wendy.
        Opowiedziałem dziewczynie o testamencie wuja, załączonym do niego liście oraz powiedziałem całą prawdę o dziennikach i poszukiwaniu ich autora, jak to kiedyś poradziła mi Mabel.
         — Ciężka sprawa... — oznajmiła dziewczyna, kiedy skończyłem. — Ale na pewno dacie sobie radę, ty i Mabel stanowicie świetną drużynę — uniosła kciuk w górę.
           — Tak... — odpowiedziałem smętnie.
           — Coś nie tak?
           — Nie, po prostu... Nie ma jej teraz ze mną, nie przyjechała. 
           — Jak to, coś się stało? — spytała strapiona.
           — Tak, ale to stara i długa historia. Teraz jest z nią w porządku, nie martw się. Porozmawiamy o tym innym razem – odpowiedziałem jej ze słabym uśmiechem, skupiając swój wzrok na trzymanej w dłoniach puszce.
      — O czym myślisz? — spytała po chwili.
     —  W sumie o niczym. Właśnie sobie uświadomiłem, że jeszcze nie jadłem śniadania i picie napoju gazowanego na pusty żołądek to nie jest najlepszy pomysł.
Wendy się skrzywiła.
     — Od kiedyś taki...
     — Jaki? — spytałem z obawą.
     — Odpowiedzialny! — zaśmiała się. — W sumie... To zawsze taki byłeś.
Zawtórowałem jej, po czym wziąłem kolejny łyk napoju.
     —  Do wariatów świat należy! – oznajmiła radośnie, stukając się ze mną puszką.
     —  A jak tobie minęły te ostatnie... Lata? – zadałem pytanie. Tak dziwnie to brzmiało. Lata. Upłynął taki kawał czasu, a mimo tego siedząc beztrosko z Wendy czułem się, jakby nic się nie zmieniło.
Wendy wzięła spory łyk napoju, po czym ukradkiem oblizała wargi.
       — Chyba po staremu, jak widać — wskazała na znajdujący się w pobliżu sklep. — Wciąż na kasie — prychnęła kpiąco.
       — Mówiąc szczerze, nie sądziłem, że cię tu spotkam, a już szczególnie nie drugiego dnia. W sklepie. Myślałem, że chcesz się stąd wynieść, studiować...
       — Bo chcę — przerwała mi. — A właściwie chciałam, bo teraz sama już nie wiem... — Położyła nogi na ławce i oparła głowę o kolana. — Kiedy skończyłam liceum, zaczęłam tu pracować, chciałam sobie dorobić do studiów. Ojciec nie miał zamiaru się dokładać, jego zdaniem powinnam kontynuować rodzinną tradycję i być drwalem. Lubiłam pomagać mu w leśnych pracach, jednak traktowałam to bardziej jako hobby, niż pracę na całe życie. Zresztą mam trójkę braci, a Gravity Falls jest małe i nie ma zbyt wielkiego zapotrzebowania na drewno. Niestety, nie udało mi się go w żaden sposób przekonać, co więcej, wyrzucił mnie z domu. 
       — Jak to? — spytałem ze złością. — Przecież to twój tata, jesteś jego jedyną córką. 
       — Wiem. Wiem też, że mu na mnie zależy. Zrobił to w złości. Następnego dnia zadzwonił do mnie. Prosił, żebym wróciła, jednak należałam i należę do upartych osób. Powiedziałam mu, że dopóki nie zdecyduje się mi pomóc, nie będę się do niego odzywać. Jednak on też jest uparty  — głośno wypuściła z ust powietrze. — Teraz mieszkam razem z Tambrey, dobra z niej przyjaciółka. Szczęściara, zarabia sporo pieniędzy w internecie, dzięki czemu nie musi chodzić do nudnej pracy, a pisać i vlogować może z dowolnego miejsca na świecie. Przyznam, że jej zazdroszczę, ale jestem też bardzo wdzięczna. Nie muszę płacić za czynsz, jedynie jakieś grosze za prąd i wodę. Bez niej nie wiem, co bym zrobiła. Proponowała mi nawet pożyczkę na studia, jednak odmówiłam, czułabym się dziwnie, biorąc od niej pieniądze. Niestety, pracuję tu już ponad dwa lata, a z kasą wciąż krucho. W tamtym roku nie miałam wystarczających oszczędności, może starczyłoby mi na czesne, ale co z wynajmem mieszkania, jedzeniem...? Dlatego odpuściłam, dałam sobie troszkę czasu. A teraz... Mówiąc szczerze sama nie wiem, czy jestem na to gotowa. Tak na serio nigdy nie byłam gdzieś poza Gravity Falls, pomijając kilka wycieczek, ale z rodziną, albo przyjaciółmi, nigdy sama. W dodatku to nie tygodniowy wyjazd, a lata spędzone w innym mieście, albo nawet stanie. Nie znam tam nikogo i mam wrażenie, że sobie nie poradzę. Za kilka dni kończy się termin rejestracji na uczelniach, które mnie interesują, a i tak nawet nie wiem, co dokładnie chciałabym robić, w czym jestem dobra. To bardzo mało czasu, wątpię, że powtórzę wszystkie wymagane materiały na tyle dobrze, by się dostać. Przyzwyczaiłam się już do tego monotonnego kasowania, w sumie idzie mi to całkiem nieźle. Może to jest właśnie moje przeznaczenie? – mruknęła bezemocjonalnie. – Może dostanę niedługo podwyżkę...
       Nie mogłem uwierzyć w to, co właśnie usłyszałem. Wendy, TA Wendy bała się czegoś i rozmyślała nad zostaniem kasjerką na stałe.
Wziąłem głęboki wdech i spojrzałem dziewczynie prosto w oczy.
           — Gadasz głupoty, Wendy — stwierdziłem spokojnie. — Dlatego mnie posłuchaj. Jesteś najodważniejszą, najbardziej przebojową dziewczyną, która wymachuje siekierą lepiej, niż sam mistrz jedi mieczem świetlnym, jaką znam!

Jak Znienawidziłem Trójkąty REAKTYWEJSZYNWhere stories live. Discover now