IV. Arogancja nie do przyjęcia

527 95 180
                                    

Ann usiadła na sofie i włączyła dyktafon. Znów były tylko we dwie, ona i Faye. Dzieci państwa Ward siedziały już w szkolnych ławkach, James zaś pracował właśnie nad nowym filmem. Aktorka sprawiała wrażenie wyraźnie znużonej. Apatycznie sączyła kawę z porcelanowej filiżanki, od czasu do czasu przegryzając maślane ciastka leżące na talerzyku. Obok dzbanuszka z czarnym napojem stała jeszcze patera z winogronami, które co jakiś czas skubała Ann.

— Jest pani gotowa? — zapytała panna King nieco zlęknionym głosem, patrząc na swoje stopy.

Faye przyprawiała ją o poczucie niższości. Mimo ponad czterdziestu lat na karku wciąż wyglądała jak bogini, a drobne zmarszczki wokół oczu tylko dodawały jej wyrazu.

— Tak. — Skinęła głową na potwierdzenie Faye, popijając kawę. — Gdzie ostatnio skończyłyśmy?

— Na pani przyjeździe do Nowego Jorku.

— Ach, faktycznie — westchnęła. — To były czasy... Choć jeśli mam być szczera, nie wszystko już pamiętam i mogę coś pomylić. 

— Spokojnie, nic się nie stanie, jeśli pani coś pomyli.


Następnego dnia z samego rana udałam się do teatru, w którym wuj Greg załatwił mi angaż. Zdawało mi się dziwne, że przyjęto moją kandydaturę, nie widząc mnie na żywo, nie znając moich umiejętności. Dopiero teraz, kiedy byłam w Nowym Jorku, zaczęłam o tym myśleć. Wiedziałam jednak, że miał rozległe znajomości i skoro użył swych wpływów, by mnie zaangażować, nikt nie śmiał mu odmówić. Do tego zapewne wspomniał o moich rodzicach. Wielu ludzi teatru darzyło ich ogromnym szacunkiem, uznałam więc, że uważano, że i ja byłam zdolna jak oni.

Reżyser spektaklu, niski, chudy człowieczek o długim nosie, powitał mnie bardzo entuzjastycznie. Przypominał mi nieco szczura, lecz ogółem sprawiał wrażenie sympatycznego.

— Edward Sparks — powiedział, energicznie potrząsając moją dłonią. — Greg sporo mi o tobie opowiadał, moje dziecko. Znałem twojego ojca. Mniemam, że jesteś przynajmniej tak samo utalentowana jak on. Pamiętam nasze wspólne występy w wodewilu. Ach, to były czasy! A teraz biedny Johnny nie żyje...

— Do dziś nie pogodziłam się z jego śmiercią... Mam nadzieję, że kontynuując rodzinną tradycję, sprawię, że jego spuścizna nie zostanie zapomniana.

— Słusznie czynisz, moje dziecko. Twoi rodzice byli doprawdy wielkimi artystami i wspaniałymi ludźmi. No, a teraz dość tych wspominek, zapewne chcesz poznać resztę zespołu, a szczególnie Jima. Wszystkie dziewczęta, z którymi gra, szaleją na jego punkcie. Ale uważaj. Na zdjęciach może się wydawać wspaniałym, czarującym młodzieńcem, ale w rzeczywistości jest opryskliwym gburem.

— Dobrze, panie Sparks. — Skinęłam głową i ruszyłam za nim.

Nie mogłam uwierzyć w to, co mówił o Jamesie Wardzie. Przecież na scenie i fotografiach prezentował się tak elegancko! I taki mężczyzna miał być gburem? Zdawało mi się to niemożliwym. Naiwnie wierzyłam, że wizerunek, jaki kreował na scenie, odpowiadał jego zachowaniu w rzeczywistości.

Sparks wprowadził mnie do pomieszczenia, w którym już czekało kilka osób. Wśród nich on. Wysoki, ciemnowłosy, o pociągłej twarzy, prostym nosie i szarych oczach. Wyglądałby jeszcze przystojniej niż na zdjęciach, gdyby nie to, że jego urodziwą twarz szpecił grymas niezadowolenia. Zaciśnięte wąsko usta nie napawały mnie optymizmem.

— To jest ta twoja cudowna artystka? — zapytał pogardliwie, posyłając mi wrogie spojrzenie.

Zacisnęłam palce na mojej małej torebeczce. Wszystkie złudzenia co do tego, jakim w rzeczywistości człowiekiem był James Ward, minęły jak ręką odjął. Jedno zdanie okraszone nieprzychylnym spojrzeniem sprawiło, że już miałam go dość. Obraz idealnego mężczyzny, który wytworzył się w mojej głowie, roztrzaskał się w drobny mak jak szklanka wypadająca komuś niefrasobliwemu z ręki. 

W blasku reflektorówDonde viven las historias. Descúbrelo ahora