Rozdział Dziewiąty cz. 1

Start from the beginning
                                    

Szedł korytarzem. Zmierzał do sali... w ratuszu! Tak, to na pewno był ratusz. I potem ta komnata. Gdy tylko przestąpił próg, zobaczył kobietę przy oknie. Pośpiech, który odczuwał jeszcze chwilę temu zastąpiła radość. A potem dostrzegł również mężczyznę, który... Tak! Podniósł głowę i jego spojrzenie napotkało oczy Namiestnika.

— Mistrz — poniósł się nagle szept.

Spoglądał w twarz kobiety, której oblicze wykrzywiała złość. To właśnie ta fala nienawiści i grymas sprawiły, że obudził się ze złym przeczuciem. Nie sądził, iż jakakolwiek kobieta będzie w stanie sprawić, że się przed nią ugnie. A tutaj... tutaj poczuł się autentycznie przestraszony, zmiażdżony siłą spojrzenia. Nastrój kobiety we śnie zmienił się momentalnie, gdy tylko Withell wszedł do sali – spostrzegła go i zapałała gniewem. Dlaczego akurat oni mieli insygnia, pomyślał Withell. Czy i ja miałem jabłko? Czy Mistrz dostrzegł, czy zauważył?

Wielki Namiestnik poczuł, że musi się napić. Sen i wnioski, do których zaczął dochodzić, zdecydowanie wyprowadziły go z równowagi. Czuł, że nerwy trzeba ukoić, by z czystą głową wrócić do łoża. Zszedł więc cichutko do swojego gabinetu, w którym zwykł przyjmować interesantów. Bez zastanowienia ruszył w stronę skrytki, gdzie trzymał kilka butelek doskonałego wina ze Scamlon. Irvette nie lubiła, gdy pił, ale rano nie będzie w stanie wyczuć śladu po łyczku czy dwóch.

Wtem, coś przykuło wzrok Withella. Zatrzymał się w pół kroku, bo coś mu się nie zgadzało. Na środku dużego stołu, jak gdyby nigdy nic, leżało błyszczące jabłko z Camden Północnej. Nawet w ciemności, z jedną tylko smugą księżyca wpadającą przez jedno z wielu okien, insygnium lśniło i rzucało cętki światła. Withell przełknął ślinę i zdziwił się ogromnie. Dałby sobie rękę uciąć, że schował przedmiot głęboko do skrzyni, przykrył zwojami dokumentów i przycisnął zdobioną szkatułą. A mimo wszystko jabłko, jak gdyby nigdy nic, leżało sobie zupełnie na widoku.


*


Lairsen powoli, niemalże pieszczotliwie, objął wzrokiem pomieszczenie, w którym się znajdował. Schodził do niego każdego ranka, przekręcał klucz i nagle otaczał go zapach ziół. W powietrzu wirowały plamki kolorowego światła, gdy słońce wkradło się przez szyby i tańczyło w różnokolorowych fiolkach i flaszeczkach. Światło zatrzymywało się również na koszach i skrzyniach, niektórych otwartych, a innych szczelnie zamkniętych; całe pomieszczenie zdawało się być odrobinę zagracone, ale tak naprawdę panował w nim idealny porządek, a wszystkie sprzęty ustawiono z ogromną precyzją. Lairsen już o to zadbał. Stał teraz na środku swojego królestwa, elegancko ubrany, z drogim wisiorem na piersi i jeszcze droższym sygnetem na serdecznym palcu lewej ręki. Nie było na nim znaku cechowego – mężczyzna sam sobie był mistrzem i zwykłym rzemieślnikiem.

Nie był cyrulikiem, bo nigdy nie pragnął bezpośrednio leczyć ludzi; nastawianie kończyn, rwanie zębów i oglądanie owrzodzeń uważał za mało interesujące a wręcz uwłaczające. Nie był również aptekarzem, bo nie do końca podobały mu się ograniczenia takiej profesji. Nie był też alchemikiem, co czasami z żalem sobie powtarzał; nie chciał tracić czasu na zgłębianie tajników użytkowania aparatur, bo to zmusiłoby go do zrezygnowania z wygód i korzyści, które nagle wpadły mu do rąk. Nie, Lairsen został druidem i jak sam powtarzał, jedynym, który kiedykolwiek zawitał w jakimkolwiek mieście. Na szyldzie, który wisiał nad drzwiami jego przybytku, wymalowane było rozłożyste drzewo. Prócz tego Lairsen osobiście wyrył runy czterech żywiołów – Ea, czyli runę ognia; Da'ag, czyli runę ziemi; Irh, czyli runę wody oraz Ut, czyli runę powietrza.

Sprawdzał jeszcze, czy wszystko jest w najwłaściwszym porządku, by otworzyć drzwi i wpuścić do siebie najbogatszych mieszkańców Brynn. Jego darczyńca postarał się, by o renomie Lairsena zasłyszały wszystkie znamienite familie, a sam zainteresowany zadbał, by tejże renomy nie utracić. I chociaż przestał używać wielu świeżych roślin, które rosły teraz w dzbanach bardziej do dekoracji niż użytku, bardzo szybko dowiódł swojej przydatności. Z początku sprzedawał specyfiki na sprawy naprawdę przyziemne, jak proste maści z jaskółczego ziela na grudki i kurzajki, które nadobnym damom potrafiły wyskoczyć w bardzo niecodziennych miejscach, a lamentów i opisów niestety nie szczędziły. Wiele wyszło z jego rąk fiolek, w których zamknięto wywary na obudzenie uśpionej męskości bądź na przekonanie panny niechętnej. Szybko się jednak nauczył, że jeszcze więcej monet przynoszą substancje, które sprzedaje się w fioleczkach bardzo malutkich, ze szkła ciemnego i szczelnie zawoskowanych. Te, o których nie mówiło się głośno przy ladzie, a na ich sporządzenie czekało się czasami kilkanaście dni. Wywoływały krwotoki, osłabiały serce, otwierały rany lub nie pozwalały zagoić się starym; powodowały obrzęki, bóle w piersiach i całą masę innych nieprzyjemności, po które zaczynali przyjeżdżać również klienci z innych miast.

Korona KrukaWhere stories live. Discover now