52. Słowa mnie palą...

1.5K 90 10
                                    

ALEXANDRA POV.

Siadam na skraju łóżka w sypialni Sam'a. Nie mam bladego pojęcia czemu Steve mnie tu wyciągną, a wszystkie opcje jakie przychodzą mi do głowy mi się nie podobają. Z pewnością będziemy rozmawiać, a Steve dobrze wie, że nie jestem w tym za dobra. Zawsze przychodziło mi to z trudem, zwłaszcza jeśli chodziło o dzielenie się z innymi moimi uczuciami. Ze Steve'm... Jest trochę łatwiej, bo bardzo się staram aby z naszego związki wyszło coś trwałego, ale mimo to... Nie jest to dla mnie ani łatwe, ani przyjemne.
Steve zamyka za sobą drzwi, po czym nie odrywając ode mnie wzroku podchodzi i siada tuż obok mnie. Spinam się ciut, jednak staram się zachowywać całkowicie normalny wyraz twarzy.
- Można wiedzieć czemu ma służyć ta schadzka? - Pytam, jakby od niechcenia.
Steve wzdycha cicho i wzgarbia się lekko, tak że łokciami podpiera się od swoje uda.
- Aby nam się ułożyło.- Odpowiada dość cicho, jak i spokojnie.
- Nie za bardzo rozumiem. - Udaję głupią, ale to lepsze niż coś palnąć. Chcę wiedzieć na czym stoję.
Nastaję chwili ciszy, przez którą Steve przewierca swoim wzrokiem moje własne oczy.
- Wiem że przez te cztery dni wydarzyło się dla ciebie wiele rzeczy ciężkich, nieprzyjemnych, wręcz tragicznych... - Głos ma lekko ochrypły, jednak bardzo łagodny, trochę jakby mówił do dziecko... Trochę jakby mówił do mnie Phill. -Nie mieliśmy czasu o tym zamienić nawet słowa, a teraz mamy krótką chwilę. Więc...
Steve wyczekuję na moją wypowiedź, jednak ja... Kompletnie nie wiem jak ubrać w słowa to co czuję. Nie wiem nawet od czego zacząć. Ogarniam oburącz wciąż wilgotne włosy z twarzy i zakładam je za uszy.
- Wiem że być może ciężko będzie ci w to uwierzyć, ale... - Przełykam głośno ślinę. - Mam dość spore problemy z wysłowieniem się. - Dukam, splatając palce swoich dłoni.
Ja zazwyczaj mająca mordę od ucha do ucha... Nie wiem co powiedzieć.
Steve uśmiecha się najwyraźniej lekko rozbawiony.
- To mów tak jak zazwyczaj... Co ci ślina na język przyniesie.
Super... Akurat w moich ustach panuje pustynia. Świetnie...
- Jak taki jesteś mądry to sam zacznij.
- Cóż... - Spuszcza głowę. - Dowiedziałem się właśnie, że nazistowska organizacja z którą przewalczyłem kawał życia, wręcz wypruwałem sobie żyły, aby przestała istnieć.... Za jej pośrednictwem nie jako zginąłem na siedemdziesiąt lat dla świata i wszystkich moich bliskich... A tu się okazało, że ona wciąż żyję sobie pod moim nosem w organizacji, która miała pilnować porządku na świecie, a tak naprawdę po kryjomu tylko konflikty i wojny... No i nie wspominając, że jej współzałożycielami byli moi przyjaciele i moja była miłość, co oznacza że praca ich życia i mojego życia poszła na marne... Tak to u mnie mniej więcej wygląda. - Dopiero teraz jego wzrok pada na mnie, kiedy ja patrzę na niego osłupiała, że zdobył się przede mną na taką otwartość i szczerość. Porusza mnie to wewnętrznie, ale także daje motywację aby zrobić to samo. Jednak najpierw muszę go o coś spytać.
- I jak się z tym czujesz? - Pytam trochę niepewnie.
- O dziwo... - Milknie na chwilę. - Bywało gorzej, ale... Nie jest mi z tym za wygodnie. Jestem przede wszystkim wkurzony na siebie, że nie dokończyłem swej misji tak jak powinienem. - Mówi w miarę spokojnie, jednak z nutką irytacji w głosie.
- Ale przynajmniej teraz będziesz miał szansę ją naprawić. - Mówię spokojnie, ściągając lekko łopatki. Zawsze tak robię gdy się próbuję rozluźnić.
- Mam nadzieję... - Duka i całe szczęście na jego twarz błądzi cień uśmiechu. Jak on to robi, że mimo tego jest taki spokojny, w miarę wyluzowany i uśmiechnięty?! No chyba że jednak potrafi lepiej udawać, niż ktokolwiek by się spodziewał, ale nie sądzę.
- Nie wiem czy to cię pocieszyć, ale... - Kurde... Wyrzuć to z siebie Alex! - Ta sama organizacji jest jakimś pieprzonym pasożytem który wyniszcza miejsce które dla mnie przez kawał życia było jedynym domem. Miejsce dla którego tak naprawdę wszyscy moi najbliżsi w tym ja poświęcili życie... Miejsce w które naprawdę wierzyłam wiesz... - Głos mi się lekko łamie, a ja przenoszę swój wzrok na mój obdarty czerwony lakier na paznokciach. -Wierzyłam że, dzięki niemu na świecie jest lepiej i mam w tym jakiś swój chociaż minimalny udział... Miejsce dzięki któremu myślałam, że jestem coś warta i... Dzięki któremu miałam chociaż minimalne wrażenie że gdyby moi rodzice mnie teraz widzieli to byli by ze mnie dumni. - Ostatnie zdanie wypowiadam tak naprawdę ledwie słyszalnie, powstrzymując tą jedną małą, ale jakże przepełnioną łzę w moim oku przed wypłynięciem. Te słowa... Słowa z moich ust... Te słowa palą mnie... Pali mnie ich szczerości.
Nie wierzę że mu to wszystko przed chwilą powiedziałam. Powiedziałam mu wszystko co mi ciążyło na duszy, tak jak on przed chwilą, bez ogródek, bez zbędnych słów... Prosto z mojego serca, zwłaszcza te dwa ostatnie jakże z trudem przechodzące przez moje gardło zdania.
- Alex... - Steve przykrywa swoją wielką dłonią moją. Podnoszę na niego wzrok i patrzę mu prosto w oczy. - Jesteś absolutnie jedną z najbardziej wartościowych i niezwykłych osób jakie w życiu spotkałem. I z całą pewnością Tarcza nie ma z tym nic wspólnego, a wszystko co dobrego dzięki niej zrobiłaś w życiu, wciąż nie przestaje być dobre. A twoi rodzice... Jestem pewien że pękają z dumy patrząc na ciebie z góry i będą niedługo jeszcze bardziej dumni. Tak jak my wszyscy... Tak jak ja jestem z ciebie dumny.
W jego spojrzeniu widzę szczerość, a w jego głosie słyszę przekonanie. Słysząc jego słowa, łagodny ton głosu, serce przestaje mi bić, a wdech robię dopiero wtedy jak Steve kończy.
Te słowa jeszcze bardziej mnie poruszają niż poprzednie. Poruszają we mnie coś... Co było we mnie uśpione przez lata. Uczucia, którymi nigdy nie miałam kogokolwiek obdarzyć, jednakże kiedy Steve mówi mi takie rzeczy... Że jestem wartościowa, dobra i że jest ze mnie dumny... One dosłownie tętnią we mnie całą swoją mocą.
Pojawia się we mnie nieodparta potrzeba znalezienia się na jego kolanach w jego objęciach i właśnie pod wpływem tej potrzeby i uczyć, wstaję i to robię.
Steve mimo że jest trochę zdziwiony nie odtrąca mnie gdy siadam na jego kolanach bokiem do niego, jednocześnie zarzucając mu ręce na szyję. Wręcz przeciwnie, oplata mnie dość ciasno ramionami i przyciska usta do miej skroni, a mnie znów o dziwo bierze na zwierzenia.
- Już lepiej? - Pyta cicho, na co ja tylko kiwam głową i odsuwam się minimalnie, wciąż jednak siedząc na jego kolanach. Moja lewa ręka spoczywa na jego klatce piersiowej.
- Wiesz... Jakoś łatwiej mi znieść myśli że najpewniej Tarczy niedługo nie będzie... Bo wiem że będę miała się gdzie podziać gdy się rozpadnie. W końcu będę miała swoje mieszkanie w Nowym Jorku, no i... - Podnoszę wzrok na jego twarz. - Będę miała ciebie. Więc chyba mogło być gorzej?
- Z pewnością. - Uśmiecha się do mnie delikatnie. - Póki mamy siebie... - Zakłada kosmyk włosów za moje ucho. - Damy sobie radę skarbie.
Jejku... W moim sercu pojawia się kolejna potrzebna. Potrzeba pocałowania jego jakże pełnych ust. Ją też spełniam, kładąc dłoń na jego policzku i przyciągając jego twarz do siebie. Nasze wargi łączą się we wspaniałym, czułem i jednocześnie namiętnym pocałunku. Nie wspominając nawet o jego dłoniach. Jedna z nich gładzi mnie po plecach, a druga po boku, następnie przesuwa się na biodro... A ja nie spinam się nawet przez chwilę, tylko cieszę się naszą bliskością, czerpiąc z niej jak najwięcej potrafię.
Niestety jak to zazwyczaj w tak pięknych chwilach, coś albo ktoś musi nam przerwać. W tym wypadku to drugie... Samuelu Wilsonie... Masz szczęście że nam pomagasz.
Nagle drzwi się otwierają.
- Śniadanie gotowe, jeśli wy... - I właśnie wtedy najwyraźniej uświadamia sobie, że przerwał nam coś, za co normalnie bym mu wyłupała łyżką oczy. - Jadacie... Takie... Rzeczy...
Ja i Steve, zakłopotani jak tylko można( ja na dodatek wkurwiona), wstajemy szybko. Nerwowo poprawiam bluzkę, która jak na złość się podwinęła, odsłaniając dół moich pleców.
Sam na początku stoi jak wryty, normalnie jakby nakrył swoich rodziców na seksie, po czym drapie się z zakłopotaniem po karku. Mimo jego ciemnej skóry jestem w stanie zobaczyć na jego twarzy zaczerwienienie.
- Już za chwilę przyjdę, tylko trochę się ogarnę. - O dziwo jakże przez chwilą jeszcze czerwony jak burak Steve odzywa się jako pierwszy, a to jego głosu jest opanowany.
- Jasne... - W tej chwili Pan Wilson wygląda na bardziej rozbawionego. - Przeniosłem ci parę moich rzeczy na zmianę, powinny być dobre. - Mówi odkładając ładnie ułożone w kosteczkę ubrania. Widać że wojskowy...
- Dzięki. - Duka Steve, kiedy ja przystępuję ze zdenerwowania z nogi na nogę.
Sam mierzy nas jeszcze przez chwilę wzrokiem, po czym wychodzi, a zamykając za sobą drzwi rzuca tylko...
- Wybaczcie jeśli w czymś przeszkodziłem.
Kurde... Jakbym była na jego miejscu to pewnie umarła bym ze śmiechu przyłapując kogoś na obściskiwaniu. Niestety przypadła mi rola przyłapanego na gorącym uczynku.
- To... - Więź się w garść dziewczyno! -Ja lecę opałaszować wszystko co na stole, więc spiesz się. - Uśmiecham się lekko do niego, po czym kieruję się w stronę wyjścia.
- Chwila! - Steve chwyta mnie za nadgarstek. - Muszę Ci powiedzieć jeszcze jedno.
Odwracam się w jego stronę. O dziwo wygląda na bardziej zawstydzonego niż przed chwilą.
- Wiesz... Nie wiem ile mojej rozmowy z Nataszą słyszałaś, ale musisz wiedzieć że...
- Nie tylko słyszałam o waszym pocałunku, ale i widziałam go z daleka na własne oczy. - Mówię spokojnie, po czym uśmiecham się szeroko widząc jego wyraz twarzy.
- Ale... To nie jest tak jak wyglądało... To... - Głos mu się łamie.
- Spokojnie Steve. - Kładę dłonie na jego ramionach. - Ufam wam i wiem że nie zrobiliście tego bez powodu. Nie muszę tego wiedzieć. - Całuję go w policzek. - Przynajmniej na razie.
Po tych słowach po prostu wychodzę, po części kierowana burczeniem w brzuchu, jednak jeszcze bardziej zaufaniem do mojego Steve'a.
.
.
.

Z Sama o dziwo jest całkiem niezły kucharz... Albo po prostu jestem na tyle głodna, że nawet błoto z kałuży wydawało by mi się zjadliwe. To też jest możliwe. Niestety nie mam za bardzo czasu na rozkoszowanie się smakiem czegokolwiek. Mamy o wiele ważniejsze sprawy na głowie i trzeba do nich wrócić.
- Więc najważniejsze pytanie brzmi, kto autoryzował atak rakietowy na terenie kraju? - Pyta, krążąca po pokoju Nat.
Sam za to robi coś w kuchni, a mu ze Steve'm siedzimy obok siebie przy stole.
- Pierce... - Odzywa się Steve
Marszczę brywi.
- Ten wielki dyplomata i przyjaciel Nicka? - Pytam zdziwiona.
Widziałem tego podstarzałego już faceta z... Dwa razy w życiu. Wydawał się być typowym gościem w garniaku, czyli nudnym i z pewnością nieszkodliwym.
- Dokładnie. Po zamachu na Fury'go wezwano mnie do niego, a podczas gdy od niego wracałem sam zostałem zaatakowany. Pod koniec wydawał się mi grozić... - Steve drapie się po pod brudku.
- Rezygnuje w prawdziwej twierdzy.
- Algorytm Zoli był przecież i na Lewiatan Stark - Zdejmuje nogi ze stołu. Ścierpły mi już trochę.
- Jesper Sitwell też. - Odzywa się nagle Nat.
Wzrok mój jak i Steve'a przenosi się na nią. To co powiedziała ma sporo sensu. Nie da się inaczej wytłumaczyć jego obecność na tym statku niż to że miał się zająć algorytmem.
- Prawdziwe pytanie brzmi, jak trzech najbardziej poszukiwanych ludzi w Waszyngtonie może porwać funkcjonariusza Tarczy? - Pyta Steve.
- E tam! - Macham ręką. - Nie takie rzeczy na nielegalu się robiło.
- Ale po co ryzykować skoro macie mnie? - Pyta nagle sam jednocześnie na stół przez nami rzucając jakąś teczkę
- Co to jest? - Pytam wstając.
- Moje CV.
Cała nasza trójka rzuca się na te papiery.
- To jest Basmala? Kolyt Keygen to twoja robota? - Nat pyta Sama podnosząc wzrok znad kartki.
- Nie mówiłeś, że był spadochroniarzem. - Stwierdzam. Mówił tylko, że to były wojskowy.
- To jest Riley? - Pyta po chwili Steve.
Że niby kto?
- Tak. - Przytakuje mężczyzna.
- Nie mogli używać śmigłowców? Czego użyłeś? - Pyta Nat.
Dobre pytanie.
- Tego.
Sam podaję Steve'owi kolejną teczkę, jednak zawartość tej za pewnością bardziej przykuwa wzrok. No muszę przyznać... Pan Wilson, wchodzę na chama, zaciekawił mnie w tej chwili, albo przynajmniej ten ciekawy plecaczek ze skrzydełkami... Tak on jest bardzo intrygujący.
- Przecież mówiłeś, że byłeś pilotem. - Stwierdza Steve podnosząc wzrok na Sama.
- Tego nie powiedziałem. - Ten zaprzecza szybko kręcąc głową, uśmiechając się jednocześnie.
Steve nagle kręci głową znów patrząc w papiery, jakby wytrącał z głowy jakieś myśli.
- Nie mogę Cię o to prosić. Odszedłeś bo miałeś powody.
- Kapitan Ameryka potrzebuje mojej pomocy. To mi wystarczy. - Głos ma poważny.
Steve przytakuje, uśmiechając się jednocześnie.
- Gdzie można znaleźć takie cacko? - Pytam. Chyba nie trzyma tego w szafie.
- W fort Milit,  za trzema bramami i stalową ścianą.
Steve zera pytająco na mnie jak i na Nat. Obie dość wyraźnie dajemy mu znać  że dla nas dwóch ukradnięcie tych skrzydeł nie będzie za dużym problemem.
- Żaden problem. - Odpowiada Steve, rzucając teczkę z powrotem na stół.
No to teraz przynajmniej wiemy od czego zacząć. Czas przywitać się ponownie z Sitwell'a...

-------------------------------------------------------------

W końcu są święta! W końcu mam wolne! Czego chcieć więcej!? I tak wiem... Wiem... Strasznie dawno nie było rozdziału, ale przecież wiecie jak to jest w liceum przed świętami (a dokładniej wystawieniem ocen). Urwanie głowy, nauka i ani chwili dla siebie, a tym bardziej dla książki. Mam nadzieję, że jednak nie zapomnieliście o niej i rozdział się wam podoba. Czekam więc wasze komentarze.
Na razie kochani.

AGENTKA - "Pękanie szkła" / Fanfiction AvengersOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz