Usłyszałem za soba dźwięk otwieranych drzwi. I głosy dwóch ludzi. Do środka wszedł mój lekarz i... Janet. Zdziwiłem się widząc ją tutaj, nigdy nie przychodziła do mnie do studia, a jeśli to naprawdę rzadko. Ostatnimi czasy, bo zanim pojawiła się Dona notorycznie mnie z niego wyciągała. Teraz jednak jej mina mówiła mi, że coś się stało.- Witam, panie Jackson. - przywitał się facet na co skinąłem mu głową w odpowiedzi wciąz jednak patrząc na siostrę. Coś mi bardzo nie pasowało. Usiadła na skórzanej sofie i wyglądała dosłownie jakby uszło z niej powietrze.- To co? - usłyszałem. To Murrey patrzył na mnie wyczekująco. - Podajemy? Czy chce pan jeszcze zaczekać? - ten człowiek też był w pewien sposób dziwny w moim odczuciu. Raz zwracał się do mnie po imieniu, za chwilę na pan. Już dawno przestałem zwracać na to uwagę.- Podajemy. - odpowiedziałem w końcu siadając na drugiej sofie naprzeciw Janet, która rzucała mi naprawdę niepokojące spojrzenia.- Powiesz w końcu co sie stało? - odezwałem się w końcu, kiedy ona wciąż milczała. Spojrzała na mnie z boku po czym znów odwróciła głowe do okna. - No po coś w końcu tu przyszłaś. - powiedziałem znów obserwując jak lekarz wyciąga zestaw igieł. Bałem się ich panicznie, ale trzeba było się ogarnąć. Drżącą ręką zacząłem podwijać rękaw.- Spokojnie, podam panu najpierw valium. - popatrzyłem na niego zdziwiony. - Nie mam zamiaru gonić igły.- Gonić igły? - głos lekko mi zadrżał.- Tak. Kiedy mi pan odleci.- A co mi da to valium?- Uspokoi się pan.- Aha... - odpowiedziałem tylko czekając z odsłoniętym ramieniem.- Nie za często dajesz sobie to podawać? - odezwała się w końcu moja siostra. Przeniosłem wzrok na nią.- Dzięki temu jeszcze jakoś funkcjonuję.- Żadne medykamenty nie są ci do tego potrzebne. - burknęła.- Nie? Nie widziałaś mnie bez nich w ostatnim czasie.- Wystarczy postawić dziadom ultimatum. To ty rządzisz, chyba o tym zapomnieli. Bez ciebie nic nie zrobią ani nie zarobią. Sprawa jest prosta, ale ty wolisz dawać się popychać. - westchnąłem. Każdy mi to mówił, ale to nie było do końca tak.- Moga zerwać ze mną kontrakt jeśli będę za dużo smęcił. A tego nie chcę.- No pewnie. - burknęła znowu. - Zerwać kontraktu nie chcesz, ale dać swojej dziewczynie odejść to tak. - popatrzyłem na nią przez chwilę, a potem westchnąłem.- Co się stało to się nie odstanie. - parsknęła niewesołym śmiechem.- Ona też tak mówiła.- No widzisz... - co jej miałem powiedzieć. Nie byłem z tego faktu zadowolony, ale nic nie mogłem już chyba zrobić.- Była u mnie dzisiaj od rana cały dzień. - powiedziała znów po chwili. Mój wzrok przyciągnął znów Murrey, który powoli zakładał rękawiczki gumowe, a potem zaczął znów grzebać w torbie. Nigdy z niczym się nie spieszył.- Tak? - odpowiedziałem znów patrząc na Janet.- Tak. - odburknęła. - Ja w to nie wierzę po prostu...- Jęczysz, a to chyba ja powinienem. - przerwałem jej. Spojrzała na mnie jak na gówno...- Owszem, masz rację. Zastanawiam się tylko jak mogłeś na to pozwolić! - irytacja widać wzięła nad nią górę.- Jan... - nie wiedział już co i jak powiedzieć. Tak chyba miało być... powtarzałem to już milion razy nie tylko jej. Ale przede wszystkim sobie by jakoś się pocieszyć.- Powinieneś ją przyspawać nawet do kaloryfera! A ty tak po prostu dałeś jej odejść!- Daj spokój! Ile razy jeszcze będziemy to wałkować... Było minęło, nic już z tym nie zrobię. - znów spojrzałem na Murreya, który wypakowywał nie wzruszony pojedynczą igłę. - Przynajmniej moge na nią jeszcze popatrzeć... - dodałem mrucząc, ale chyba bardziej do siebie niż do kogokolwiek. Spojrzała na mnie jakoś tak dziwnie.- Chory jesteś?- O co ci chodzi? - odbiłem piłeczkę.- POPATRZEĆ? Z drugiego końca świata chyba. - prychnęła.Patrzyłem na nią kompletnie jej nie rozumiejąc.- Jakiego drugiego końca świata?- Chyba naprawdę zaćmiło ci mózg. - warknęła. - Pozwolić tak po prostu jej wynieśc się... Ja tego nie rozumiem. - otworzyłem szeroko oczy.- Jak... wynieść się? - spojrzała na mnie poirytowana.- Co jest z tobą, chłopie?!- Nie mam zielonego pojęcia o czym do mnie mówisz. - wyjaśniłem wciąz wbijając w nią swój wzrok. Teraz to ona zgłupiała.- Jak... to nie wiesz...?- Nie wiem. - czułem, że coś się święci, ale... kompletnie nie wiedziałem co się dzieje. O czym ona mówi?- No ale... - zająknęła się. - Nie no... Ty nic nie wiesz?- O CZYM??- Przecież... Nie, jaja sobie robisz, musisz wiedzieć.- CO muszę wiedzieć?! - patrzyła na mnie wielkimi oczami przez dobrą minutę nic nie mówiąc. - JANET! - Murrey stanął z napełnioną strzykawką patrząc na nas.- Ty naprawdę nie wiesz?- O czym do cholery?!! - jej oczy zrobiły się jeszcze większe.- Nie wierze. - powiedziała momentalnie purpurowiejąc na twarzy. - Co za menda!- JANET CZY MOŻESZ MI W KOŃCU WYJASNIĆ...!! - podniosłem się i głos.- Ona wyjechała, Mike. - powiedziała cicho patrząc na mnie. Jakby to do mnie nie dotarło...- Co?- Wyjechała. Spakowała się i przyjechała do mnie się pożegnać. Dostała odpowiedź. Nie zalegalizowali jej tego pobytu u nas. - całe ciało samo mi zwiotczało, nie potrzebowałem do tego absolutnie nic.- Powiedz... powiedz, że sobie żartujesz... - odezwałem się w końcu drżącym, prawie dygoczącym głosem. Pokiwała głową na nie z wielkimi oczami jak spodki. - Nie... - parsknąłem histerycznym śmiechem. - Nie zrobiła by tego w taki sposób...- Mówię ci prawdę, ale zarzekała się na wszystkie swiętości, że ty o tym wiesz!- I tak sobie pozwoliłbym jej wyjechać?!- Też nie mogłam tego zrozumieć, dlatego tu przyszłam.- Kiedy u ciebie była?! - poderwałem się z miejsca, zacząłem krązyć po pomieszczeniu nie wiedząc nawet za czym.- Pół godziny temu. Może trochę więcej...- Kiedy ma samolot?! - porwałem swój czarny płaszcz ze srebrnymi zdobieniami, jakimiś maskami czy czymkolwiek innym się nie przejmowałem.- Za... 45 minut... - powiedziała sama wstając. Zakląłem siarczyście i wyleciałem z sali nagraniowej. - Mike! - usłyszałem za soba jej krzyk.- Na lotnisko! - krzyknąłem do swojego kierowcy, jeszcze zanim dobrze wsiadłem. Janet doleciała do samochodu...- Mike...- Która godzina?! O której ma ten odlot?!- Jest osiemnasta trzydzieści...- Cholera! - nie, nie mogłem pozwolić, żeby tak po prostu... Musiałem ją złapać zanim... Nie wiem co zrobię jeśli... Musiałem zdązyć na czas. Nie było innej opcji. - Jedź! Jak najszybciej, nie zwracaj uwagi na ograniczenia! JEDŹ!I pojechaliśmy. Jak na złość miasto było zatłoczone... Ale to normalne o tej porze dnia. Ja jednak kląłem wściekły wiercąc się na tylnym siedzeniu, dobrze, że szyby były przyciemniane i włączona klimatyzacja, bo gdy by były otwarte, każdy by to usłyszał chyba. A nie hamowałem się w ogóle.- Co się stało, panie...- Nie gadaj tylko jedź, do cholery! - wrzasnąłem na Bogu ducha winnego faceta. Spojrzał na mnie we wstecznym lusterku.- Ja rozumiem, że coś się stało, ale nie przefrunę z tym ponad nimi wszystkimi. Może i uważają cię za cudotwórcę i zbawcę swiata, ale należałoby w końcu stwierdzić, że to nie prawda, może pan sam usiądzie za kierownicą, co?! Każdy od razu będzie miał dupe skasowana! - wytrzeszczyłem na niego oczy i nic już nie powiedziałem. Zatkał mnie. Może i dobrze. Jak dotąd jeszcze nie odezwał się do mnie w taki sposób. Zresztą nieważne... Musiałem dostać się na lotnisko.Co chwila zerkałem na zegarek. Zostało tylko dwadzieścia minut. Bałem się, że nie zdążę. Kiedy ulica troche się rozluźniła, facet wcisnął gaz do dechy. Serce miałem w gardle do samego końca jazdy.Kiedy już w końcu wjechaliśmy na płytę lotniska, wierciłem się jak głupi by już wysiąść i wyleciałem z tego samochodu jeszcze zanim dobrze się zatrzymał. Nic nie powiedziałem tylko pobiegłem przed siebie, a facet coś za mną krzyczał. Pewnie chodziło mu o to, że jestem tam sam... Nie obchodziło mnie to. Jedyna myśl która kotłowała mi się w głowie to zatrzymac ją...Na domiar tego wszystkiego chyba jako jakiś zły znak znikąd po prostu wzięła się burza. Grzmiało, ale nie było widać błyskawic. Lunął siarczysty deszcz... W przeciągu minuty byłem mokry aż do podszewki. Znajdowałem się w nieosłoniętej części więc wszyscy któzy się tam znajdowali mokli razem ze mną. Kilku ludzi schowało się pod własnymi walizkami...Rozglądałem się, szukałem jej wzrokiem, ale w tym deszczu nic nie było widać. Serce łomotało mi w gardle aż bolało. Musiałem ją znaleźć. Biegłem przed siebie jakiś czas, ale nic... Nigdzie jej nie było.Wpadłem w końcu do hali odlotów. Przepchałem się do informacji taki ociekający wodą nie zważając na zirytowane i oburzone pomruki innych ludzi. Wpakowałem się komuś dosłownie przed nos.- Halo, prosze pana! - jakiś facet wytrzeszczył na mnie oczy.- Pan wybaczy, ja nie mogę czekać. - odpowiedziałem tylko i zwróciłem się do kobiety, ale facet nie dawał za wygraną.- Pan nie może czekać, nasze samoloty też nie będą za nami czekać! Koniec kolejki jest tam! - nie wiedziałem co zrobić czy jeszcze mu odpowiedzieć czy... Byłem naprawdę zdeterminowany, ale i wściekły. Resztkami sił panowałem nad soba, zeby nie zacząć wrzeszczeć.- Miła pani... - zwróciłem się do kobiety z informacji. Facet coś krzyknął znów ale nie zwracałem na niego uwagi. Poczułem jak złapał mnie za ramię, ale za chwilę ktoś go odciągnął. To kierowca auta przyleciał za mną tak samo zmokły jak kura. Nie zwracałem już na to uwagi, odwróciłem się znów do kobiety. Czasu nie było... Ludzie na około zaczęli coś szeptać... Parę razy usłyszałem swoje nazwisko. Więc już mnie rozpoznali. Nieważne.- Słucham pana. - powiedziała lekko zdenerwowana.- Donata Leszczyńska, lot do Polski, niech pani sprawdzi... Niech pani mi powie czy samolot już wystartował... - oddychałem ciężko zniecierpliwiony i tak naprawdę ze strachu...- Tak, jest taka pani... - mruknęła klikając coś na komputerze. A potem spojrzała na mnie...- Gdzie?!- Przykro mi, ale ten samolot już odleciał. - wszystko momentalnie ze mnie uszło. Całe powietrze, czucie w ciele...- Kiedy? - zapytałem już tylko.- Dokładnie siedem minut temu. - patrzyła na mnie jakby się bała, że coś jej zaraz za to zrobię. Ale ja tylko odwróciłem się i wyszedłem stamtąd. Wyszedłem z powrotem na nieosłoniętą część i od razu poczułem jak woda zalewa mnie całego. Nic nie widziałem... deszcz zalewał mi oczy.Zatrzymałem się gdzieś nawet nie wiedziałem dobrze, gdzie jestem. Oparłem się o jakąś ścianę... Przetarłem twarz dłonią, ale to nic nie dało. Wciąz miałem pełne oczy wody... a może łez... nie miałem pojęcia.Kierowca, miał na imię Josh, podszedł do mnie i chyba nie wiedział sam co powiedziec czy zrobić. Mnie samemu było to obojętne. Spóźniłem się. Tylko to się teraz liczyło. W końcu odezwał się pytając co dalej, gdzie ma mnie zawieźć.- Do parku. - odpowiedziałem bezwiednie, ale właśnie tam chciałem jechać. Tam, gdzie ją pierwszy raz zobaczyłem. Chciałem być sam...Zapakowałem się do auta i bez słowa nawet nie ruszając palcem czekałem, aż zajedziemy na miejsce. Kiedy już tam byliśmy usłyszałem znów...- Zaczekać tu na pana? - spojrzałem na faceta jakbym nie kontaktował w ogóle, ale po chwili skinąłem twierdząco głową.Wciąz lał deszcz. Kiedy wyszedłem na dwór momentalnie znów cały przemoknąłem. Nic nie widziałem, chmury przykryły chyba całe miasto, zrobiło się ciemno... Powlokłem się główną ścieżką. Nikogo nie było. Albo nie było go widać. Szedłem tak długi czas nie spiesząc się po czym kiedy odnalazłem w końcu tą ławkę... usiadłem na niej i opierając się odchyliłem głowe do tyłu. Krople rytmicznie uderzały w moją twarz. Czułem je nawet pod zamkniętymi powiekami. Czułem jak woda spływa po włosach, po całym ciele... Jakby siedział w pełnym kotle... Było zimno, trząsłem się, ale nie zwracałem na to uwagi. Byłem pusty w środku. Myślałem, że gorzej już być nie może...Ale właśnie zdałem sobie z czegoś sprawę. Że to było do przewidzenia. A najgorsze jest to, że istotnie mogłem temu zapobiec. Nie wiem na co czekałem... a teraz już nie ma nic. Bo na pewno tu nie wróci.I w pewnej chwili dotarło do mnie, że... właśnie straciłem cząstkę samego siebie.


Nie płacz, kiedy odejdę... bo to będzie tylko jeden wielki żart.Where stories live. Discover now