Rozdział Czwarty cz. 1

1.1K 116 48
                                    

Słońce jeszcze nie wstało i kury nie piały, jednak w powietrzu już czuło się nadchodzący dzień. Rześkie powietrze, dziwna świeżość i wszechobecny śpiew ptaków; radość w sercu wzbierała ogromna! Karczma na rozdrożu wyglądała na uśpioną. Delikatny wiatr poruszał kolorowymi wstążkami zawieszonymi przy drzwiach i na szczeblach koślawego płotu. Wianki już nieco zmizerniały, jednak wciąż wyglądały pięknie. Nagle zza budynku wyjechał wózek zaprzężony w kucyki, które prychały i ryły kopytami w ziemi. Powoził brzuchaty jegomość w czerwonym kaftanie; materiał prawie pękał w szwach. Na skrzyniach i workach siedziały dwie niewiasty, podobne jak krople wody. Obie śliczne, o długich czarnych włosach, które falowały w pędzie. Śmiały się, dokazywały niczym dzieci. Śmiał się i woźnica. Wózek wtoczył się na drogę, gotów do drogi w stronę równiny.

— Dalejże, dalej! Bo gonić nas będziecie! — Krzyczała wesoło jedna z kobiet, stanąwszy na skrzyni i wymachując rękoma.

Nagle zza budynku karczmy wyskoczyła dwójka mężczyzn. Jeden w pośpiechu podciągał kolorowe rajtuzy, jakby dopiero wyrzucono go ze słomy, ze snu głębokiego. Drugi dźwigał na plecach worek i biegł chyżo w stronę wózka. Złote włosy powiewały za nim niby promień słońca.

— Krzyczcie bardziej, bo gospodarz mocno śpi! — drwił woźnica, wcale a wcale nie ściągając lejców, zmuszając dwóch maruderów do biegu. Śmiali się jednak i szybko dogonili wózek, ładując się do środka.

Wczorajszego wieczoru odbywała się w karczmie na rozdrożu pyszna zabawa! Weselicho jakich mało, gości tabun. Jadła w bród; tańcom i śpiewom końca nie było. A wszystko uświetniła trupa wagantów, specjalnie na tę okazję zaproszona. I kto mógł przypuszczać, że trupa trudni się procederem nieco innym od jarmarcznych występów?

Wóz wtoczył się na drogę, gdy za plecami odjeżdżających zapiały w końcu koguty. A w karczmie spali wszyscy; pod ławami i na stołach, z głowami w misach i z dzbanami w rękach. Pewni, że wciąż przy pasach wiszą sakiewki. Nawet para młoda miała się zdziwić, przeglądając przed południem podarki ślubne.

— Cóż to, Frang, żeś tak zaspał potwornie? Amargein sam po izbie się uwijał — zawołał woźnica, popędzając jednocześnie kucyki.

— Między damskimi nogami go znalazłem. Śniadaniał najwyraźniej — rzucił złotowłosy, uśmiechając się zadziornie. Siedział teraz na worku, z nogami opartymi o kant wozu i brzdąkał na swojej lutni, obserwując drogę.

Po jego słowach dwie kobiety zaczęły chichotać, zerkając z lubością na młodego barda. Kto by przypuszczał, że taki dobry nabytek z niego będzie, gdy pewnego dnia zdyszany przybiegł do kompanii.

— Hejże, hola! Nie na dziewki czas, trzeba nam dziś dotrzeć do Stru'an! — wołały obie dźwięcznymi głosami.

Różowiło się, pachniało rosą i rankiem. Zapowiadał się pogodny, piękny dzień. Niebawem miesiąc miał opuścić nieboskłon, by Camden ogarnęła złocista tarcza Słońca. Po łąkach płynęły obłoki mgły, niby jakieś fantastyczne stworzenia; kłębiły się i przypominały kształty rozmaite, a Amargein obserwował ten spektakl z najwyższą ciekawością. Wóz toczył się dróżką między polami i miał się tak kolebać jeszcze przez wiele godzin, pewnie całe przedpołudnie. Trupa znajdowała się na rozległej równinie Somhairle w Camden Zachodniej. Ziemie to były spokojne, pełne pól uprawnych; wioski napotykało się tutaj małe, lecz gwarne. Na północy równiny znaleźć można było winnice i winorośl bujną; prawie aż po granicę z Dalą i Camden Północną.

Płynie strumyk, zimny, wartki, hejże hola, słychać śmiech! Goni żołdak krasne panny, spadł do wody, cóż za pech!— zaczęły dwie wagantki sprośną piosnkę. Jedna wyciągnęła tamburyn, by przygrywać sobie do rytmu.

Korona KrukaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz