Rozdział 15- Papa Smerf daje prezenty

Start from the beginning
                                    

Pierwsze wrazenie: potworne zimno. Drugie wrażenie: potworne ciemności. Kiedy jednak moje ciało zaczęło się przyzwyczajać do nowego otoczenia zaczęłam się rozglądać i zrobiłam miejsce dla moich kolegów.
Stałam na środku ogromnej, lodowej pustyni. Tu i tam wznosiły się potężne, śnieżne zaspy, gdzieniegdzie wystawały kawałki skał. Daleko, bardzo daleko wyczuwałam morze lub raczej ocean. Czułam to. Słońca nie było, najwyraźniej trafiliśmy na noc polarną. Nie było widać śladu życia.
Z wyjątkiem psiego zaprzęgu po mojej prawej, składającego się z ośmiu psów i długich, siedmioosobowych sań, w których było siedzenie dla powożącego i trzy razy po dwa siedzenia dla pasażerów ustawione za sobą.
Za mną z cichym sykiem wylądował Carter, potem Will, Sadie, Zyia, Malcolm, a na końcu Walt.
-Wszyscy są?- zapytałam odwracając się do grupy i przeliczając ich. Uśmiechnęłam się.- To wskakujemy do sań.
Rzuciliśmy się jak małe dzieci, byle tylko zająć najlepsze miejsce- środkowy rząd. Oczywiście jako syn Apolla Will wskoczył tam pierwszy, a mnie jakimś cudem udało się dotrzeć tam jako druga. Z tryumfalnym uśmiechem umościłam się wśród koców, które leżały na siedzeniu. Za mną usiedli Sadie i Walt, przede mną Zyia i Carter. Biedny Malcolm wylądował na miejscu powożącego.
-Jaki kierunek?- krzyknął do siedzącego za mną Walta.
Ten wskazał przed siebie, dokładnie w kierunku morza. Ruszyliśmy z kopyta, albo raczej z łapy.
Jechaliśmy wiele godzin, stawaliśmy tylko na kilka minut żeby coś zjeść i rozprostować kości, ale zawsze potem szybko wskakiwaliśmy do sań bo czas nas gonił. Walt powiedział, że ślad jest bardzo słaby i możemy nie zdążyć dogonić Setne.
W końcu Will zarządził postój na noc. To on tutaj kontrolował czas. Żadne z nas nie orientowało się w jego upływie z uwagi na brak słońca, ale Willowi to najwyraźniej nie przeszkadzało. Ustaliliśmy warty w składzie: ja, Will, Sadie i Walt oraz Zyia, Carter, Will i Malcolm. Will uparł się być w obu ponieważ, jak mówił, nie potrzebował zbyt wiele snu, wystarczyły mu te krótkie drzemki w trakcie jazdy, a tylko on tak naprawdę mógł obserwować czy nikt nie zbliża się do obozowiska bo miał o wiele lepszy wzrok niż my, a ponadto jego oczy w ciągu milisekundy od odwrócenia się od ognia dostosowywały się do zmiany oświetlenia podczas gdy nasze, normalne, potrzebowały na to czasem i dziesięciu sekund.
Tak więc gdy już rozpaliliśmy ognisko, a nasi przyjaciele zasnęli w saniach, usiedliśmy w półkolu, plecami do ściany skalnej, a przodem do ognia i przez dłuższą chwilę panowała niezręczna cisza. W końcu odezwał się will.
-Może powinniśmy się lepiej poznać?- zaproponował.- Noo wiecie, spędzimy ze sobą jeszcze pewnie przynajmniej parę dni, a może nawet tygodni. Dobrze byłoby wiedzieć coś o sobie i przy okazji zlikwidować dzielące nas bariery, a mówię tu o różnicy między grekami a Egipcjanami.
-Ty pierwszy- podchwyciła Sadie z błyskiem w oku.- Opowiedz nam wszystko o półbogach.
-Wszystko?- Will uniósł jedną brew.- To zajmie mi więcej niż jedną noc.
-O waszych rodzicach, waszych mocach, pokrewieństwie, granicach- sprecyzował Walt.
Will zaczął opowiadać, a ja przysłuchiwałam się uważnie ponieważ dla mnie niektóre z rzeczy o których opowiadał też były nowe. I tak na przykład dowiedziałam się, że dzieci Ateny nie posiadają żadnych szczególnych mocy, ale są wszechstronnie uzdolnione i wychodzi im wszystko czego się tkną; że dzieci Hefajstosa są świetnymi mechanikami, a niektóre są odporne na ogień; że dzieci Dionizosa i Demeter potrafią panować nad roślinami, a czasem rozmawiać ze zwierzętami; że potomstwo Aresa także czasem dysponuje władzą nad ogniem i potrafi przywoływać duchy zmarłych aby im służyły; że dzieci Apolla potrafią świetnie strzelać z łuku, mają władzę nad światłem, są świetnymi uzdrowicielami i potrafią latać.
-Latać?- powtórzyła zdumiona Sadie.
Will musiał dostrzec na naszych twarzach wyraz zdumienia bo roześmiał się, wstał i uniósł się na jakiś metr czy dwa, żeby nam udowodnić, a potem usiadł z powrotem.
-To nienaturalne- stwierdziłam oszołomiona.
Popatrzył na mnie z niedowierzaniem.
-Możesz stworzyć obronną falę z wody i unieść ją na wysokość trzech metrów, a mówisz, że latanie jest nienaturalne?
Pokiwałam głową.
-To skrajne łamanie praw fizyki-odparłam bez mrugnięcia okiem.- Falę można jeszcze jakoś spróbować wytłumaczyć przyciąganiem międzycząsteczkowym, ale przeciwstawianie się grawitacji?
Will spojrzał się na mnie dziwnie.
-Rzadko się tego używa, ponieważ nigdy nie można być pewnym, że ktoś cię nie zauważy a w bitwie stajesz się łatwym celem dla łuczników.
-Z całą pewnościa da się to jakoś obejść- mój mózg gładko przeskoczył nad nienormalnością umiejętności Willa.- Jakaś tarcza albo może...- potrząsnęłam głową bo zdałam sobie sprawę z tego że myślę na głos.- Przepraszam.
Teraz przyszła kolej Sadie i Walta aby opowiedzieć coś o sobie i musze się przyznać, że niezbyt uważnie słuchałam. To znaczy mój umysł chłonął wszystkie ważne informacje takie jak proste zaklęcia, ale myślami byłam gdzieś indziej, nie bardzo wiedziałam gdzie, w miejscu pełnym cyferek, obliczeń, logiki i wzorów. Słuchałam tylko jednym uchem, cały czas pogrążona w swoich myślach, jak Sadie opowiada nam o zaklęta ciach łączących i niszczących. Chenem i He-dżi były bardzo przydatne. Po przećwiczeniu obu okazało się, że Chenem czyli łączyć nie wychodzi mi najlepiej, za to He-dżi udało mi się już za drugim podejściem. Co prawda poczułam się po nim strasznie głodna i zmęczona, ale byłam z siebie dumna.
-A co by było, gdyby wypróbować he-dżi na człowieku?- zapytałam.
-Nic przyjemnego- odparła Sadie tonem, który wskazywał, że miała już z czymś takim do czynienia.
Za to Will, jako urodzony lekarz, okazał się wyjątkowo dobry w zaklęciu łączącym. Po trzeciej udanej próbie Sadie musiała mu zakazać czarowania bo miał przed sobą jeszcze jedną wachtę i kiedy budziliśmy Cartera, Zyię i Malcolma aby nas zmienili, Will pożerał pieczonego kurczaka, którego zabraliśmy ze stołu Ozyrysa. W końcu nic dziwnego: trzy udane zaklęcia dla początkującego maga to nie piórko, pomyślałam sobie, kiedy zagrzebywałam się w kocach. Will musiał się czuć tak, jakby przez cały dzień nosił ciężary. Położyłam głowę na dziwnym, kościanym podgłówku i momentalnie zasnęłam.
***
Po raz kolejny od trafienia do obozu nie miałam snów- przemknęło mi przez głowę gdy się obudziłam. Nie bardzo wiedziałam co wyrwało mnie ze snu, dopóki nie zobaczyłam, że Will, Carter, Zyia i Malcolm stoją dookoła sań z laskami, mieczem i łukiem w dłoniach. Ogniska nie było, ktoś przysypał je śniegiem, a wszystkie bagaże zostały już spakowane na przyczepę. Powoli usiadłam.
-Co się dzieje?- zapytałam półgłosem Willa, który stał najbliżej.
Drgnął nerwowo i napiął cięciwę zanim zdał sobie sprawę, że to ja. Opuścił łuk.
-Jakieś dziesięć minut temu Zyia wyczuła zagrożenie- odparł. Nie podawał tego w wątpliwość. Sojuszniczka tak powiedziała i już.
-Egipskie?- domyśliłam się.
Pokiwał głową.
Wysunęłam się spod kocy i pstryknęłam w pasek, przywołując Storm. Szybka zmiana temperatury sprawiła, że zaczęłam drżeć.
-Zimno ci?- zapytał Will. Popatrzyłam na niego spode łba. Wyciągnął rękę.- Zaczekaj, zaraz coś na to poradzimy.
Niepewnie ujęłam jego dłoń, a kiedy to zrobiłam fala rozgrzewającego ciepła rozeszła się po moim organizmie.
-Bóg słońca?- domyśliłam się.- Dlaczego ty masz tyle przydatnych umiejętności?
Zaśmiał się lekko, ale nie puścił mojej ręki.
-Może obudzę pozostałych, a potem się stąd zmywajmy- zaproponowałam.- Nie mam zamiaru czekać tu na coś czego nie znam.
Niechętnie puścił moją dłoń. W ciągu dziesięciu minut udało mi się obudzić i przywołać do porządku Sadie i Walta, posadzić w przedniej części sań Willa i Malcolma, a Cartera i Zyię na końcu, stanąć na miejscu dla woźnicy i ruszyć. Paręnaście kilometrów przed nami wyczuwałam ocean, wiedziałam, że jeżeli tam dotrzemy uda mi się coś wymyśleć.
Problem polegał na tym, że psy nie były do końca wypoczęte, a teraz zmuszałam je do pełnego biegu z maksymalnie obciążonymi saniami.
Zesztywniałam gdy poczułam jak grunt zadrżał pod saniami.
-Zapytaj Zyi czy to już to co wyczuła- poprosiłam Willa.
Chłopak przekazał pytanie i chwilę odwrócił się do mnie lekko pobladły.
-To to.
-Wiesz co to jest?
-Nosiciele.
Nie wiedziałam wiele o egipskiej mitologii, ale to słowo nie kojarzyło mi się z niczym dobrym. Miałam nadzieję, że się mylę. Will ją rozwiał.
-To słudzy Seta- rozwinął odpowiedź.- Czterech potężnych, miedzianych facetów niosących pomiędzy sobą wielką skrzynię do której wrzucają swoją ofiarę i niosą ją do swojego pana.
-Brzmi cudownie.
Psy dyszały coraz ciężej, aż w końcu zaczęły zwalniać. Do oceanu wciąż pozostało nam zbyt dużo kilometrów aby je przebiec.
-Malcolm!- krzyknęłam.- Masz w plecaku jakiś długi drąg, patyk albo rurkę?!
W wyjącym wietrze nie usłyszałam odpowiedzi, ale chłopak zaczął gorączkowo przeszukiwać plecak. W końcu z tryumfalnym okrzykiem wyciągnął rurkę od namiotu.
-Malcolm, jesteś wielki!- krzyknęłam z radości bo zaczynaliśmy mieć jakieś szanse.- Will, weź mój worek i wyciągnij z niego sznurek, a z zapasów kiełbasę.
Chyba zrozumieli na czym polegał mój pomysł bo szybko wykonali polecenie, dzieląc się zadaniem. Psy wciąż zwalniały, ale dopóki jechaliśmy mieliśmy cień szansy na ucieczkę. Po chwili sznurek z kiełbasą pojawiły się obok mnie na siedzeniu.
-Przejmijcie wodze!
Malcolm posłusznie wykonał polecenie, a ja zabrałam się do roboty. Mocnym węzłem przywiązałam sznurek do kiełbasy, a potem do kijka i wręczyłam go Malcolmowi, przejmując od niego wodze. Psy, zobaczywszy kiełbasę, zaczęły biec szybciej, aż w końcu udało nam się odzyskać dawną prędkość. Malcolm i Will zawyli z radości, ale szybko umilkli czując coraz mocniejsze dudnienie lodu. Nosiciele nas doganiali.
-Will wyjaśnij Sadie i reszcie mój plan!- krzyknęłam.
Odwrócił się i zaczął gorączkowo objaśniać reszcie jakie będzie ich zadanie, a ja w duchu odliczałam kilometry.
Pięć, cztery, trzy...
Dostrzegłam niebieską wodę oceanu, ale pojawił się nowy problem. Między nami a względnie bezpieczną plażą był dwustumetrowy klif. W saniach zrobiło się cicho.
-Przygotujcie się na ostry zjazd- rzuciłam do tyłu.
Dwa...
-E, Marina...- zaczął Malcolm, ale mu przerwałam.
-Panuję nad sytuacją.
Jeden...
Uniosłam rękę. Z oceanu wyrosła ogromna fala i opadła powoli na szczyt klifu, ale zamiast się na nim roztrzaskać, w momencie gdy dotknęła krawędzi śniegu, zatrzymała się, zastygła i zamieniła się w lód, podobnie jak ocean w promieniu pięciu metrów wokół podstawy fali.
Zero.
Dotarliśmy do szczytu klifu.
Przez chwilę sanie znajdowały się w stanie nieważkości, a potem poczułam, jak żołądek podjeżdża mi do gardła jak na kolejce górskiej i usłyszałam własny krzyk gdy zaczęliśmy zjeżdżać z zawrotną prędkością w dół. W ostatniej sekundzie skręciłam wybawiając nas od kąpieli w lodowatej wodzie. Sanie dojechały do plaży i zahamowały skręcając bokiem do kierunku jazdy.
Rzuciłam lejce jednocześnie wyskakując z pojazdu w chwili gdy nad krawędzią klifu ukazali się tropiciele.
-Will stań z tyłu i strzelaj, Malcolm pilnuj sań, Carter pomóż mu. Zyia i Walt, zajmijcie Nosicieli, Sadie, chodź ze mną.
Pobiegłam w kierunku brzegu wody jednocześnie wyciągając za siebie rękę i zaciskając pięść. Lodowa fala z powrotem zamieniła się w wodę i opadła z łoskotem na plażę, razem z Nosicielami. Nie zwracałam na nich szczególnej uwagi. Ufałam Zyi i Waltowi.
-Sadie, rozdziel wody- powiedziałam.
- Dlaczego ty nie możesz tego zrobić?- zdziwiła się.
-Dlatego, że ja będę potrzebowała całej swojej energii do rozdzielenia czegoś innego- odparłam.
Nie zadawała więcej pytań tylko z całej siły wbiła laskę w płytką wodę u naszych nóg. Ocean zabulgotał gdy przecięła go kreska długa na kilometr, wzdłuż której wody zaczęły nagle się spiętrzać i osuszać grunt pod sobą.
Usłyszałam za sobą krzyk Zyi. Odwróciłam się, żeby zobaczyć jak upada, ogłuszona pięścią Nosiciela ze stopioną połową twarzy. Obok niej Walt cofał się pod naporem dwóch innych. Malcolm walczył z czwartym, ale był ranny w prawe ramię. Strzały Willa nie robiły na nich żadnego wrażenia, mimo że byli nimi naszpikowani prawie jak jeże.
-Hej, rudzielce!- krzyknęłam do Nosicieli.
Odwrócili się wszyscy. Will spojrzał na mnie ze strachem.
- Chcecie się pobawić? Założę się, że wasze tępe głowy nadają się świetnie jako kule do kręgli.
Zaczekałam z mocno bijącym sercem, aż moja przemowa do nich dotrze, aż zrobią pierwszy krok w moją stronę, aż zapomną o moich przyjaciołach, aż zaczną biec, aż dystans między nami zmniejszy się do dwudziestu metrów zanim odwróciłam się i pognałam ile sił w nogach po suchym kawałku lądu na dnie oceanu. Czułam jak ziemia trzęsie mi się pod nogami gdy nosiciele biegli by mnie dopaść. W końcu dotarłam do ściany wody kończącej ściezkę utworzoną przez Sadie. Odwróciłam się i wyciągnęłam miecz. Nie byłam pewna, ale chyba dojrzałam rozbawienie na miedzianych twarzach nosicieli, które przerodziło się w zdumienie, gdy z rozdzierającym okrzykiem wbiłam Storm w ziemię.
Dno oceanu zadrżało, a potem, bardzo powoli, utworzyła się w nim szczelina, która rozszerzała się w miarę jak zbliżała się do Nosicieli. Gdy dotknęła ich stóp usłyszałam inny krzyk. Sadie. Dostrzegłam ją stojącą na brzegu z dwoma laskami w dłoniach. Nie. To nie były dwie laski. To była jedna laska, która rozpadła się na pół.
Poczułam jak ziemia pode mną drży gdy fale oceanu załamywały się do środka i zderzały ze sobą. W ostatniej sekundzie zdołałam dostrzec jak Nosiciele zapadają się w dziurę pod ich nogami, a potem spadły na mnie hektolitry wody, otoczyły mnie bąbelki i poczułam jak potężny wir utworzony przez dziurę w ziemi, wciąga mnie do jej środka.
Krzyknęłam, ale z ust wydobył mi się tylko jeszcze jeden, wielki bąbel, zaczęłam obracać się wokół własnej osi, woda dookoła mnie pociemniała gdy wpadłam do szczeliny.
Poczułam jak czyjaś silna ręka chwyta moją drobną dłoń i ciągnie, prawie wyrywając mi nadgarstek. Nagle zrobiło się jaśniej gdy właściciel ręki wyciągnął mnie z wiru, który już zaczynał słabnąć, ponieważ szczelina nie była już szersza niż półtora metra. Upadłam łagodnie na ubite dno oceanu, a obok mnie opadł mój wybawiciel. Gdy bąbelki przestały zasłaniać mi wszystkiego dookoła i gdy szczelina ostatecznie się zamknęła ośmieliłam się spojrzeć na tę istotę.
To był facet. No, nie do końca facet.
Zamiast nóg miał podwójny rybi ogon, zieloną skórę i czarne włosy, a ręce obwiązane skórzanymi paskami. Do pasa miał przytroczony miecz zaopatrzony w szereg ostrych zębów.
-Kim jesteś?- zapytałam.
Znowu wyszedł mi tylko bąbel. Powtórzyłam pytanie w myślach. Jestem Tryton, syn i dziedzic Posejdona. Witaj Marino.
Nie wydawał się wrogi, ale w końcu to mój brat.
Dziękuję, za uratowanie mi życia, ale skąd się tu wziąłeś?
Zdałam sobie sprawę z tego, jak prostacko to zabrzmiało przy jego królewskim sposobie wysławiania się, już po tym jak zadałam pytanie.
Posejdon nie ma wiele półboskich dzieci- Tryton wzruszył ramionami.- Ty i twój brat jesteście dla niego bardzo ważni. Obserwuje was oboje, chociaż ciebie było mu ciężko pilnować przez ostatnie piętnaście lat ponieważ mieszkałaś na pustyni.
Mój ojciec... mnie pilnował?
Nie mieściło mi się to w głowie. Hydra, kostka, venti.
Jak myślisz, jak udało ci się przeżyć tak długo poza obozem?
Zastanowiłam się. Może ten wypadek z lotnią to faktycznie nie był wypadek?
Ojciec przysłał mnie tu jeszcze z jednego powodu, jako posłańca. Mam ci powiedzieć, że ciebie i Percy'ego łączy szczególna więź. Wiecie co dzieje się z drugim w sytuacji zagrożenia życia. On na razie nie jest świadomy tej więzi, ale ona się ujawni, prędzej czy później. Druga wiadomość jest taka, że Percy nie wróci przed inwazją Rzymian i to ty będziesz musiała poprowadzić herosów do zwycięstwa. Nie dokonasz tego bez darów swoich przodków.
Jak je zdobyć?
Zapytałam bo Tryton wyraźnie czekał na jakąś moją reakcję.
Przez poświęcenie własnego życia dla drugiej osoby.
Jego kształt zaczął migotać.
Do zobaczenia, Marino. Mam nadzieję, że gdy znów się spotkamy nie będę musiał ratować ci życia.
Mrugnął do mnie, dając mi do zrozumienia, że był to żart, nie zniewaga i rozpłynął się w morską pianę. Stałam sama, z mieczem w dłoni na dnie oceanu.
Przez chwilę uspokajałam oddech, a potem odepchnęłam się nogami od dna. Odkryłam, że mogę wykorzystać prądy morskie aby szybciej poruszać się w wodzie co też właśnie uczyniłam i po chwili znalazłam się na płyciźnie i wynurzyłam z wody.
-Marina!- Will był już przy mnie i podtrzymał mnie gdy zachwiałam się niepewnie po wyjściu na ląd. Dopóki byłam w wodzie tryskałam energią, ale kiedy straciłam z nią kontakt było tak jakby ktoś odczepił mi zasilanie i dotarło do mnie moje zmęczenie spowodowane otwarciem otchłani prowadzącej prosto do Tartaru, aby Nosiciele zostawili nas w spokoju. Mimo zmęczenia przyjrzałam mu się badawczo.
-Nic ci nie jest?- zapytałam.- Jak ramię Malcolma?
-Z nami wszystko w porządku, rana Malcolma już się goi, ale Zyia...- pokręcił smutno głową.
Rozejrzałam się po plaży. Zyia leżała na kocach z głową opartą o sanie. Miała dużą ranę na skroni i bladą twarz. Nie poruszała się, a jej oddech był zdecydowanie zbyt powolny i nierówny.
-Lekarstwo lekarza- zaproponowałam.- Mam je gdzieś w moim worku...
-Już to wypróbowałem, tak samo z resztą jak wszystkie inne czary i zaklęcia lecznicze. Nic nie działa- wydawał się naprawdę sfrustrowany.- Podejrzewam, że jest zbyt egipska albo coś w tym stylu. Gdyby chodziło o Sadie albo Cartera... Ale Zyia gościła w sobie zbyt potężnego egipskiego boga, aby grecka magia mogła na nią działać.
W mojej głowie zaczął się formować wariacki pomysł. To nie miało szansy zadziałać, ale co szkodzi spróbować?
-Will, podprowadź mnie do niej- poprosiłam.
-Żartujesz? Ledwo stoisz na nogach!
-Właśnie dlatego proszę cię o pomoc- westchnęłam z irytacją.
Niechętnie pozwolił mi się na nim oprzeć. Gdy podeszliśmy do reszty Malcolm posłał mi bezradne spojrzenie. Sadie, Walt i przede wszystkim Carter byli zbyt zajęci pilnowaniem Zyi.
-Carter...- zaczęłam, ale on na mnie spojrzał tak, że nie wiedziałam co mówić dalej.
-To nie twoja wina.
Nie mogłam się z nim zgodzić, ale zamiast tego opadłam na ziemię po drugiej stronie głowy Zyi.
-Carter, mam pewien pomysł, ale nie wiem czy zadziała- zaczęłam.- Nie robiłam tego wcześniej. To może wydać się dziwne.
Chłopak potrząsnął głową.
-Rób co chcesz, ale grecka magia nie pomaga.
-Wiem- odparłam, wpatrując się w Zyię i usiłując sobie wyobrazić zniszczenia jakich dokonał Nosiciel. Wstrząs mózgu, na pewno, może także wylew. Poważna sprawa.- To nie jest grecka magia.
Will stanął za Carterem aby w razie czego go przytrzymać i patrzył teraz na mnie badawczo. Złapałam Zyię za drugą rękę i zamknęłam oczy.
Wyobraziłam sobie wszystkie uzdrawiające źródełka o jakich kiedykolwiek słyszałam, kuratoria z kilkunastoma różnymi rodzajami wody, wodę utlenioną zabijającą bakterie, a potem przywołałam obraz upadającej Zyi i jej ran i pozwoliłam aby cała uzdrawiająca moc zebrana przeze mnie przelała się na nią poprzez nasze ręce. Poczułam w dłoni bolesne mrowienie i otworzyłam oczy.
Spomiędzy moich palców wysuwał się niebieski, półprzezroczysty wąż i oplatał powoli rękę Zyi. Nie śmiałam odwrócić wzroku, ale usłyszałam jak Carter wciąga głośno powietrze i jak szrapie się gdy Will przytrzymuje go za ramiona. Wąż, symbol lekarzy, sunął dalej aż dotarł do głowy Zyi i owinął się dookoła niej kilka razy. Biedny Carter musiał przeżywać katusze, ale nie mogłam się teraz nim martwić. Poprzez węża wyczuwałam wszystkie przerwane naczynka w głowie Zyi i musiałam włożyć całą resztę mojej energii aby je naprawić. Powoli, bardzo powoli, rana zaczęła się zmniejszać, obrzęk malał, kolory powracały na twarz Zyi, aż w końcu jej oddech wyrównał się i zapadła w uzdrawiajacy sen. Po ranie została tylko maleńka blizna.
Puściłam rękę Zyi i oparłam się ciężko o sanie. Ktoś wsunął mi ręce pod pachy i pomógł wstać a potem troskliwie usadził w saniach. Z powrotem zamknęłam oczy, ale nie udało mi się zasnąć. Jak przez mgłę słyszałam krzątaninę kiedy Carter i Walt kładli Zyię na siedzeniach za moimi plecami i kiedy Will wciskał się na ławeczkę obok mnie.
A potem Walt powiedział coś co spowodowało, że wszyscy, którzy mogli, wysiedli z sań bo po prostu nie było sensu siedzieć w nich dłużej.
-Nie pojedziemy dalej. Ślad Setne urywa się tutaj i dalej ciągnie przez ocean. Prawdopodobnie jest na wyspie odległej o dwa dni płynięcia łodzią bo przecież nie może wiedzieć, że wy z nami jesteście- te słowa skierował bez wątpienia do Willa i Malcolma.
Z wielkim trudem otworzyłam oczy.
-Dajcie mi wypocząć to się tym zajmę- obiecałam sennie.
Willowi opadły ramiona.
-Sekurta- zwrócił się do mnie po nazwisku jakby był na mnie zły.- Już i tak dużo zrobiłaś. Jako twój lekarz zabraniam ci używać mocy przez najbliższe dwadzieścia cztery godziny.
Zmarszczyłam brwi. Zbieranie myśli przychodziło mi coraz trudniej.
-Nie po nazwisku Solace- zaczęłam.- Możemy zaczekać te dwadzieścia cztery godziny, a poza tym nie widzę innej opcji. Will wzniósł oczy ku niebu.
-Pozwól nam o tym podyskutować- poprosił i pstryknął palcami, a ja natychmiast zapadłam w sen.

Inna [zakończone]Where stories live. Discover now