Rozdział IV

Mulai dari awal
                                    

– Nic konkretnego. Ty?

– Beau wspominał, że wybiera się na siłownię. Chyba też pójdę. – Dotknął dłońmi swojego brzucha. – Przydałoby się poćwiczyć.

Bailey w grupie był tym wysportowanym. Oboje ćwiczyliśmy, ale on przykładał do tego większą wagę. Większe mięśnie równały się większej ilości lecących na niego lasek i lepszych wynikach w pracy? I oczywiście im większe, tym groźniej wyglądał, więc przestępcom zdarzało się okazywać jako taki respekt.

– Powodzenia. Myślisz, że dasz mu radę? – spytałam żartobliwie, kierując się do drzwi.

– To się okaże. Poinformuję cię, jeśli mi się powiedzie.

– A jeśli nie, to będziesz siedział cicho? – Domyśliłam się.

Dwa razy się wyparł, a za trzecim niechętnie przyznał mi rację. Nie było czego ukrywać – często tak robił, wypierał się swoich błędów. Podczas jednej z akcji związanej z łapaniem hakerów, straciliśmy przez Baileya połowę danych, ponieważ zapomniał zająć się zabezpieczeniami. Wciąż to odkładał i odkładał, aż w końcu było za późno i haker zaatakował także nas. A Lindberg ciągle powtarzał, że to nie jego wina i nie zrobił nic złego.

Miał tendencję do wypierania się swoich błędów. Nie robił tego za każdym razem, ale przeważającą większość razy.

Wyszliśmy z sali, po czym się rozdzieliliśmy. Poszliśmy w różne strony – on do Bliznowatego, a ja na poszukiwania Pris. Znalezienie królowej szkoły nie może być trudne, prawda? Coś mi mówiło, że poprawna odpowiedź to „nie".

Bailey szybko się zmył. Na chwilę oderwałam od niego wzrok, a jego już nie było. To dopiero pierwszy dzień, a my ciągle się rozdzielamy. Partnerami byliśmy już trochę ponad pół roku, dotychczas pracując zawsze ręka w rękę, jeden przy drugim i nie zostawiając drugiego na zbyt długo. Jak na razie ta zmiana była po prostu... dziwna.

Dziwnie było nie mieć go cały czas obok, żeby na niego ponarzekać albo zrzucić na niego winę za wszystkie moje problemy, tak samo jak on zrzuca na innych odpowiedzialność. Kiedy on spędzał czas z chłopakami, nie miałam z kogo żartować. Odebrali mi główny obiekt śmiechu.

Korytarz był dziwnie ciemny jak na popołudnie. Przez sięgające podłogi okna powinno dostawać się do środka wystarczająco światła, żeby go całego oświetlić, a tu ledwo było cokolwiek widać, mimo że na zewnątrz nie widać było ani jednej chmurki, słońce świeciło, a niebo miało błękitny kolor.

Została jeszcze godzina do końca przerwy, większość osób siedziało teraz na stołówce, jedząc lunch. Nie zaszkodziło sprawdzić czy nie ma tam osoby, której poszukuję albo chociaż kogoś z jej paczki.

– Idziesz zjeść? – zapytał ktoś, ni stąd, ni zowąd za mną stając.

Z ust wydobył mi się zduszony okrzyk. Nie usłyszałam nawet zbliżających się kroków, zajęta własnymi rozmyślaniami.

Obróciłam się napastnika, uważnie mierząc go wzrokiem. Teraz powinien być w innym miejscu, nie tutaj. Stał z krzywym uśmiechem i rozwiązanym krawatem, wpatrując się we mnie swoimi szarymi oczami.

– Co tu robisz, Beau? Nie powinieneś być na siłowni? – spytałam, czego natychmiast pożałowałam. To jak powiedzenie mu, że interesuję się tym, co robi, a tego myśleć nie powinien. – Bailey coś wspominał – wytłumaczyłam się szybko.

– Wybierałem się tam, ale widząc ciebie, postanowiłem zboczyć z trasy i sprawdzić, co uda mi się tutaj zdziałać.

– Ach, tak? Nie stawiaj swoich oczekiwań zbyt wysoko, bo jeszcze się zawiedziesz.

(keep it) UndercoverTempat cerita menjadi hidup. Temukan sekarang