pierwszy

185 40 24
                                    

Szybko wyszedłem z domu, zamykając go na klucz. Dla pewności jeszcze dwa razy sprawdziłem, czy aby na pewno drzwi są dobrze zamknięte, nim oddaliłem się ze znajomej mi okolicy. Wprowadziłem się do dziadków kilka dni temu, jedyna droga, którą znałem to ta, która prowadziła do pobliskiego sklepu no i na  boisko, które było kilka kroków od niego. Tym razem skręciłem w prawą stronę wybierając podróż w nieznane.

Deszcz z coraz większą mocą uderzał w moje czoło, do którego przyklejały się jasne loki, jednak teraz nie widziałem najmniejszego sensu w powrocie do domu, nie po tym wszystkim, czego się nieszczęśliwym przypadkiem dowiedziałem. Z ogromną determinacją podążałem dalej drogą, ciaśniej wiążąc pod szyją sznurki od kaptura swojej czarnej bluzy. 

To zabawne, jak bardzo malutki szczególik, dla kogoś pewnie błahostka może zmienić twój światopogląd i postawić osoby, które niegdyś uważałeś za sprzymierzeńców w niekorzystnym świetle. 

Szedłem po prostu przed siebie, nie znając celu swojej podróży, czy chociażby jej długość.

Chciałem odreagować. Przemyśleć wszystko. Może udałoby mi się coś wymyślić, jakoś pomóc dziadkom, którzy mieli teraz dodatkowy balast na sobie - mnie. Kompletnie nic nie wiem. Nienawidzę tego okropnego uczucia, przez które nie wiem co zrobić, jak zrobić, czuję się tak bardzo bezradny i nijaki.

Z całej siły kopnąłem mijane po drodze drzewo. Szybko tego pożałowałem, gdy stopa zaczynała boleć mnie tak bardzo, jakbym co najmniej uderzył z całej siły w ścianę nośną.

- Przepraszam - mruknąłem, przytulając się do jego pnia, chcąc w ten sposób, choć w małym stopniu, zmniejszyć swoje wyrzuty sumienia i ból paraliżujący nogę. Wciągnąłem głęboko powietrze, wypuszczając je ustami. I jeszcze raz, wdech, wydech. 

Rozluźniłem pięści, luźno opuszczając dłonie wzdłuż ciała, nieświadomie uderzając nimi korę. Wdech, wydech.

Daj spokój Ashton, przecież to nie koniec świata.

— Nie szkoda Ci rąk? — usłyszałem roześmiany głos. Szybko odwróciłem się w lewą stronę, szukając osoby, z której ust padły te słowa.

Moje poszukiwania nie trwały długo. Z cienia ciągnącego się wzdłuż drogi, wyłonił się chłopak ubrany w czerń. Niewiele mogłem wyczytać z jego twarzy, którą zasłonił kapturem równie mocno ściśniętym pod szyją jak mój, przez co z trudem dotrzegłem błąkający się po wargach lekki uśmiech. Omiotłem wzrokiem jego szczupłą sylwetkę, na moje oko o wiele za szczupłą.

— Michael. — Wyciągnął w moją stronę dłoń, która wraz z chwilą dotknięcia przeniosła na mnie przenikliwy chłód, rozchodzący się po całym ciele. Szybko się odsunąłem, posyłając mu niemrawy uśmiech.

— Ashton — wymamrotałem, po dłuższej chwili uświadamiając sobie, że chyba trochę za długo mu się przyglądałem, przez co nawet się nie przedstawiłem.

Przez kilka minut, które ciągnęły się niemiłosiernie długo, staliśmy w milczeniu, posyłając sobie niepewne spojrzenia. Nie wiedziałem co mam zrobić, czy powiedzieć. Jedyne, czego byłem pewien to fakt, że jeśli zaraz się stąd nie ruszę, będę jeszcze bardziej mokry, a moje zdrowie zawiśnie na włosku.

— Chyba już pójdę — oznajmiłem niepewnie, powoli zaczynając iść przed siebie. Nieważne gdzie, ważne, bym już mógł oddalić się z tego miejsca i zostać samemu, bez towarzystwa tego chłopaka.

— Jeśli Twoim planem jest całkowite przemoknięcie, to nie ma sprawy, droga wolna, nie będę Ci przeszkadzał — odpowiedział, jednak wciąż szedł za mną, trzymając się blisko, jakby za życiową misję wziął sobie towarzyszenie mi.

Find me × A. IrwinWhere stories live. Discover now