14

24 6 1
                                    

– No, dobrze... – Westchnęła. – Spotkajmy się jutro o piątej nad ranem w tym samym miejscu, co ostatnio. Może... znowu pojawi się w postaci łabędzia.

– Do zobaczenia – powiedziałam, wracając do ciotki niosącej cztery reklamówki firan.

Byłam spóźniona już kilka minut, dlatego wskoczyłam na rower i wyjechałam z podwórka na drogę. Dojechałabym do domu Julka w niecałe trzy minuty dosyć spokojnym tempem, lecz dotarłam po dziesięciu. Powodem był upadek z roweru. Nie wiedziałam, czy naprawdę jadący z naprzeciwka samochód minął mnie zbyt blisko, przez co zaczepiłam się o lusterko, czy magicznie straciłam równowagę. Pamiętałam tylko moment walnięcia o kamienną drogę. Kurewsko bolało mnie kolano i prawa dłoń: nie żartowałam.

Kierowca pojechał dalej, jakby nic się nie stało.

Jęknęłam, ocierając łzę z policzka. Z ran na kolanie i dłoni leciała krew. Powinnam cofnąć się do domu, ale ze względu na to, że miałam o wiele bliżej do Julka, wstałam po dłuższym momencie siedzenia i użalania się nad obolałymi kończynami i skierowałam się z cholernym rowerem przy boku do przyjaciół. Utykałam, dlatego teraz moim największym marzeniem było położenie się na kanapie z zimnym okładem.

Kiedy chłopcy mnie ujrzeli, mieli zamiar zbesztać za spóźnienie, ale powstrzymał ich grymas bólu na mojej twarzy i skulona sylwetka.

– Jezu, Ruda, co się stało? – wyparował Felek, pomagając mi dojść do kuchni i usiąść na jednym z krzeseł.

– Wywaliłam się na rowerze. – Wzruszyłam ramionami.

Nie znali całości historii, więc udałam, że to najnormalniejsza rzecz na świecie, która mogła przydarzyć się każdemu z nas.

Julek wygrzebał z jednej szuflady środek odkażający. Popsikał nim kolano, a ja zacisnęłam zęby, bo dawno już nie czułam aż tak bolesnego pieczenia. Z ręką było podobnie, ale bardziej znośnie. Felek ponownie pomógł mi wstać i tym razem poprowadził do salonu na kanapę. Julek przyniósł ręcznik, położył delikatnie na ranie, a na to przyłożył ogromnie przyjemny okład chłodzący.

– Dziękuję... – Westchnęłam.

– Nie uderzyłaś się nigdzie głową? – spytał Zbir, rozpakowując z papierka lód na patyku. Podał mi go.

– Chyba nie – odpowiedziałam z pełnymi ustami. – Będę żyć.

Paręnaście minut później czułam się o wiele lepiej niż na początku. Niestety już teraz zamartwiałam się, jak i czym dotrę na stawy, by spotkać się z matką Marysi. Nie ma bata, bym poprosiła Julka albo Felka, żeby mnie zawieźli. Nie chciałam zdradzać planu spotkania: powiem o nim dopiero wtedy, kiedy dowiem się jakichś informacji potrzebnych w przyszłości. Spojrzałam na kolano. Pomyślałam, że wezmę jakieś tabletki przeciwbólowe i pojadę tym zdradzieckim rowerem: ale wolno, jeszcze wolniej i jeszcze ostrożniej.

Chłopcy zgromadzili na ławie przed nami przeróżne przekąski i napoje, a następnie zajęli miejsca na kanapie. Mecz miał rozpocząć się za niecałe pół godziny.

Zbir oparł się o moje ramię i zagadnął:

– Nawet, jeśli nie masz ochoty gadać, to i tak bardzo chcę usłyszeć historię z tego szpitala. Błagam, Ruda, to taka akcja, którą sam chciałbym przeżyć.

Felek wybuchnął śmiechem.

– Uciekłbyś pierwszy, gdyby działy się podejrzane rzeczy.

– Chyba ty. – Prychnął. – No, więc? Opowiadaj od początku.

Opowiadałam dosyć żwawo o wczorajszym dniu. Opowiadałam o rozmowie z nieznośnymi osobami w kuchni, o cholernej Esterze. Zbir, Julek i Felek mocniej nadstawili uszy, gdy zaczęłam o gonitwie w szpitalu, co gorsza, pamiętałam każdy szczegół. Gdy dotarłam do sytuacji, w której w naszą stronę rzuciło się pięciu typów, na skórze Felka włosy stanęły dęba. Nabrałam głębszego wdechu, gdy zaczęłam o wypychającej mnie z grupy Esterze i gościu w masce z Krzyku zmierzającego prosto na mnie.

Chcieliśmy tylko dorosnąćWhere stories live. Discover now