11

44 7 1
                                    

Kiedy wytargałem rudowłosą na mech, w niemalże całkowitej ciemności wszedłem do stodoły i zapaliłem światło wewnątrz. Nie dało mi to za dużo, ale wystarczyło do wykopania głębokiego dołu. Ocierałem pot z czoła, walcząc z suchą ziemią i cholernymi komarami, które obeszły moje jak i ciało dziewczyny. Nie raz sam wpadłem stopą do dziury i syczałem, czując ból w kostce.

Nieprzytomną Malwinę przykryła i pochłonęła ziemia.

1972

Kiedy wracałem do domu, prawie trzeźwy, zmęczony i śmierdzący potem, specjalnie, nie za szybko, ale też ani nie za wolno, walnąłem autem w drzewo. Wgniecenie było potężne: pozyskałem odpowiedni pretekst do sprzedania malucha Stanisławowi. Kurwa, byłem przecież bogaty, mogłem pozwolić sobie na zmiany samochodów nawet co miesiąc!

Jak sobie obiecałem, nie poszedłem do pracy. Malucha zostawiłem na podwórku tak, aby każdy przejeżdżający lub przechodzący obok mojej posesji sąsiad zobaczył, że przydarzyło mi się coś okropnego. Już koło dziewiątej nad ranem, gdy po wsiach rozeszła się kolejna plotka o zaginionej dziewczynie, przyszedł do mnie Kazik. Wszedł do domu jak do siebie, bo w tamtych czasach, we wsiach tak zapuszczonych jak moja, nikt nie zamykał mieszkań. Po co, skoro złodzieje nie mieli, co kraść? A ja miałem dobrze zabezpieczone pieniądze.

Nakrył mnie leżącego w łóżku. Udawałem chorego. Opowiedziałem mu z emocjami o tym, jak podczas powrotu z wesela znajomych, jakiś czerwony samochód nie wyrobił na zakręcie i wjechał prosto we mnie. Po wszystkim uciekł, a ja, zemdlałem i obudziłem się godzinę później: z bolącym kręgosłupem.

Moją wymyśloną historyjkę łyknął każdy. Stanisław po pewnym czasie zabrał malucha, dlatego odciążył mnie od kolejnego problemu. Od znajomego z miasta odkupiłem starego fiata, który miał posłużyć mi przez kolejne pięć lat.

Stałem się biednym sąsiadem, który dostał nawet tydzień urlopu od kierownika. Był niezadowolony z mojego nieszczęścia, bo brakowało mu rąk do pracy, ale mimo wszystko pokazał łatkę dobrego człowieka.

Malwiny, oczywiście, nie znaleźli.

Dziwka już wiele godzin temu udusiła się pod ziemią.

1974–1976

Kilka miesięcy temu Kryśka wpadła do mnie pewnego niedzielnego popołudnia na szybką herbatę. Byłem zajęty zbieraniem jajek, kiedy ta wypowiedziała głośno moje imię. Usiedliśmy przed domem na schowanej w cieniu ławce. Nie spodziewałem się jej wizyty, tym bardziej że ta kobieta prędzej zapraszała mnie do siebie niż ja ją. Temat, jaki rozpoczęła, totalnie mnie zamurował.

– Ile ty w tym roku wiosen już masz?

– Dwadzieścia sześć, Krysiu – powiedziałem, obierając nożykiem i krojąc na kawałki jabłko. – Do szkoły razem chodziliśmy. Ty dwa lata młodsza przecież. Czemu pytasz?

– Myślałeś już o swojej przyszłości tutaj? – Wskazała głową przed siebie, lecz doskonale wiedziałem, że chodziło jej o moje małe gospodarstwo.

– Będę tu, dopóki się w popiół nie zamienię – zażartowałem. – To moja ojcowizna. Kocham ten dom. Po co szukać nowego miejsca, skoro ma się do czego wracać?

Uśmiechnęła się szczerze.

– A kobietę masz?

Zadławiłem się kawałkiem soczystego jabłka.

– Niektórzy mężczyźni nazywają kobietami swój ciągnik lub piwo. Ja nie z tych.

– Jesteś jeszcze młody, ale musisz pomyśleć, czy za te piętnaście–dwadzieścia lat będziesz miał siłę wyprowadzać krowy lub uprawiać pola. Wiem, co tam masz na tych polach i trochę to zaniedbujesz. Coś się z tobą dzieje ostatnio niedobrego.

Chcieliśmy tylko dorosnąćOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz