10

49 7 1
                                    

– To był jedyny raz, kiedy się zakochałam. – Spojrzałam na Bugajskiego, który wziął mnie w objęcia. – Chociaż... może drugi, bo ciebie kocham, odkąd zaczęliśmy się przyjaźnić.

– Tak mi przykro, że nie było mnie wtedy przy tobie.

Bugajski odwiózł mnie do domu. Stanął pod bramą, a potem wyszedł, zostawiając samochód na pełnym chodzie. Ręce strasznie śmierdziały (nie pachniały, nie byłam jeszcze gotowa nazwać tego zapachu czymś ładnym) końmi, dlatego podczas pożegnalnego przytulasa pocierałam je intensywnie o koszulkę Łukasza. Chłopak pogroził coś pod nosem i wrócił do samochodu, machając dłonią. Patrzyłam na granatową skodę z ogromnym uśmiechem na ustach. Bugajski zatrąbił tuż przed zakrętem.

Po wejściu do domu poczułam potrzebę szybkiego prysznica. Stare ściany powitały mnie ciszą oraz zapachem letniego powietrza zmieszanego z zapachem starych murów. Wzięłam świeże ciuchy, bo kolejnym planem tego dnia było pójście do Heleny, która jutrzejszego poranka razem z rodziną wyjeżdżała na krótkie wakacje. Obiecałam jej potowarzyszyć przy pakowaniu walizki. Co roku cała rodzina spędzała weekend nad oddalonym o ponad dwieście kilometrów jeziorem. W tamtym roku (po wybłaganiu mamy) pojechałam razem z nimi. Spędzony czas z kochanymi ludźmi, piasek, zimna, lecz czysta woda, swojski klimat, dobre jedzenie to najlepsze wspomnienia, jakie mogłam sobie wymarzyć. Kiedy byłam młodsza (i chyba mniej upierdliwa), również zdarzało się mojej mamie zabierać nas na kilkudniowe wakacje w góry z jej znajomymi. Od kilku lat (odkąd przestałam spotykać się z Łukaszem) nie jeździliśmy już nigdzie ani nie spędzaliśmy czasu jak kiedyś. Nie było to z powodu braku oszczędności. Oj nie. Brakowało mi tego cholernie. Brakowało mi wspólnych wieczorów z mało uczuciową matką, prawdziwych porad dotyczących dorosłego życia, wskazówek, pocieszenia. Nawet głupich godzin spędzonych na oglądaniu bajek. Oddaliłyśmy się od siebie.

Moja matka była najwyższą górą, a ja mało widocznym ze szczytu morzem.

Przeokropnie zimna woda była złym pomysłem, bo jeszcze krótką chwilę po wyjściu z brodzika trzęsłam się jak galareta. Postanowiłam wypić silną kawę, dlatego spędziłam przy telewizorze około trzydziestu minut. Normalnie to nie piłam za zbytnio kawy, aczkolwiek były dni, kiedy stawała się ona napojem niezbędnym do życia. Najlepsza to taka bez mleka i z jedną łyżeczką cukru. Innych nie tolerowałam.

Chwyciłam po drodze z kuchni garść pomidorków koktajlowych i ruszyłam z powrotem na podwórko. Po krótkiej jeździe na koniu nie miałam ochoty na rower, ale lepszy rower niż kilkuminutowy spacer w pocie czoła tuż pod promieniami słońca. Błagam, topiłam się bardziej od asfaltu wylanego na chodniku. 

We wiosce stanął czas. Brak żywych osób. Zobaczyłam tylko czarnego kot wylegującego się na trawie pod koronami rozłożystych drzew. Przejechałam obok niego zbyt gwałtownie, bo biedak zerwał się z miejsca jak trafiony piorunem.

Po dojechaniu do domu Helgi oparłam rower o płot i weszłam do środka jak do siebie. Rodzice mojej przyjaciółki wielokrotnie upominali mnie, abym nie pukała ani nie dzwoniła, bo nie musiałam. Traktowali mnie jak członka rodziny. Wzruszało mnie to.

Na ganku stało za dużo butów: wiedziałam już, co czeka mnie w pokoju Heleny.

Gwar. Rozgardiasz. Tłum.

W małym pokoju Heleny, pomalowanym na jasnoliliowy kolor, w którym stało mnóstwo kwiatów i totalnie niepotrzebnych klamotów, znajdowało się sześć osób. Felek i Zbir siedzieli przy biurku i grali w coś na komputerze. Helena leżała na brzuchu na swoim łóżku i po raz dziesiąty czytała Harrego Pottera. Siostra Helgi razem z Julkiem budowali bazę z pięciu jadalnianych krzeseł, prześcieradła i różowego koca w białe gwiazdki. No i ja, która zatrzymała się w wejściu z głupim uśmieszkiem.

Chcieliśmy tylko dorosnąćWhere stories live. Discover now