ROZDZIAŁ 29.

57 11 6
                                    

a/n: kochani, witam was po przerwie<3 mam nadzieję, że wszystko u was dobrze

Pierwszy poranek maja przyniósł Warszawie słońce, zatapiając ulice w kolorze płynnego miodu. Wśród mieszkańców dało się słyszeć zadowolenie, w ich śmiechu i słowach, nagle tak jasnych i lekkich. Antek niechętnie wszedł na stację metra, zostawiając za sobą ciepło i spokój. Jechał w kierunku Dworca Gdańskiego i miał wrażenie, że połowa ludności Warszawy jedzie wraz z nim. W środku było głośno, duszno, ciasno. Ciała napierały na siebie i zderzały się ze sobą jak dwa przypadkowe atomy w przestrzeni. Ktoś rozmawiał o nadchodzącej sesji, ktoś o kwiatach na targu, a jeszcze ktoś inny o globalnym ociepleniu. Antek mimowolnie przysłuchiwał się tym rozmowom, czasem jednej konkretnej, czasem wszystkim jednocześnie. Przypomniał mu się czarny kot, który przeciął mu drogę tuż przed jego domem. Wydawało mu się, że mógł być jakimś znakiem od świata.

Zresztą, tego dnia wszystko wydawało mu się być znakiem od świata - i wschodzące słońce, i niedopałek niestarannie zagrzebany pod ziemią, i mijający go ludzie, i ten głos, który słyszał w swojej głowie, nie głośny ani nie cichy, jak szept, który jest jasny i wyraźny, ale wciąż pozostaje tylko szeptem. Nie potrafił zrozumieć tych znaków i przypisać im konkretnej symboliki, ale dalej uparcie w nie wierzył. Wierzył, że były zesłane tylko dla niego.

Tosia czekała na peronie. Złote pasma światła kładły się na jej twarzy, na jej dłoniach i ramionach. Wyglądała jak postać z innego wymiaru, jak ktoś doskonały, idealny, ktoś, kto nie ma prawa istnieć tutaj, na Ziemi. Przez chwilę Antek po prostu na nią patrzył, skupiając się na rytmie własnego serca - biło strasznie szybko, niemiarowo, jak gdyby ono też chciało mu coś powiedzieć. Parę osób przepchnęło się obok niego, potrącając go i mrucząc pod nosem z niezadowoleniem. Oni wszyscy myśleli, że świat należy do nich, ale Antek wiedział, że ten świat był wyłącznie jego. Gdy zaczął iść w kierunku Tosi, obróciła się, wyczuwając jego obecność. Wyjęła z uszu słuchawki i uśmiechnęła się. Antek, wciąż zaspany, objął ją i przyciągnął do siebie. Chciał poczuć coś miłego, przyjemnego. Wsunął dłoń w jej włosy i przytulił ją jeszcze mocniej. Chciał być szczęśliwy, wesoły.

A przede wszystkim - chciał pozbyć się z głowy widoku Tymka. Tymka z zakrwawionymi, krzyczącymi do niego przedramionami, które były pierwszą rzeczą, o jakiej pomyślał Antek tuż po obudzeniu się.

Na początku nie wiedział nawet, gdzie się znajduje. Śniły mu się krzywe kwadraty i proste linie, i widział je jeszcze przez chwilę, gdy otworzył oczy. Malowały się na suficie i tańczyły nad jego ciałem. Tymek wciąż leżał obok niego i oddychał ciężko, strasznie smutno, a mimo to uśmiechał się. Ciekawe, czy on też śnił o kwadratach i liniach, czy może o czymś bardziej przyziemnym, o Zosi, o swojej mamie, tacie. Antek podniósł pościel i jeszcze jeden ostatni raz pozwolił sobie spojrzeć na rany Tymka, po czym wstał, umył zęby i zniósł walizkę na dół. Chciał zawrócić, ale coś ciągnęło go do wyjścia. Więc wyszedł.

Pociąg przyjechał na czas, dysząc przed garstką pasażerów. Poranne powietrze mieszało się ze stęchłym zapachem dworca. Antek był coraz mniej pewny swojej decyzji, ale jeszcze mniej pewny był tego, co by się stało, gdyby nie pojechał. Jego wnętrzności zacisnęły się w supeł. Zaraz miał opuścić Warszawę, jego kochaną Warszawę, i całe swoje dotychczasowe życie. Nawet jeśli wiedział, że wróci, nie mógł pozbyć się strachu. Przerażało go to, że jego Warszawa miała dalej istnieć bez niego, że jego Warszawa była Warszawą wielu innych ludzi, którym Antek wcale nie był potrzebny. Że po jej ulicach dalej miały jeździć auta. Że w Parku Skaryszewskim ławki dalej miały skrzypieć pod ciężarem czyjegoś ciała. Że w szkole uczniowie dalej mieli słuchać nauczycieli na lekcjach, a potem palić papierosy na przerwach. Że jego przyjaciele dalej mieli żyć, rozmawiać i myśleć o nim, podczas gdy on pojedzie kilkaset kilometrów na północ Polski. Zaczęło go to przytłaczać, miał ochotę położyć się na chodniku, rozpłakać i już nigdy, przenigdy nie wstawać. Zasnąć i więcej się nie obudzić. Zamknąć oczy i więcej ich nie otworzyć.

100 DNI DO MATURYWhere stories live. Discover now