ROZDZIAŁ 27.

89 15 33
                                    

a/n: pisanie idzie mi ostatnio strasznie mozolnie i pomyślałam, że jeśli wrzucę jeden rozdział z części drugiej, to może troszkę, odrobinkę mnie to zmotywuje. także miłej lektury, mam nadzieję, że czujecie się dobrze mimo ponurej pogody!

CZĘŚĆ II

Ida Ślesińska była złotą dziewczyną - zawsze najlepsze stopnie, zawsze najmilszy uśmiech, zawsze wyciągnięta do ludzi dłoń. Lubiła być sobą; czasami stawała przed lustrem i podziwiała swoją urodę, ale nie czuła się wtedy jak mitologiczny Narcyz, wręcz przeciwnie, Ida dostrzegała swoje niedoskonałości i starała się kochać je tak, jak kochała każdą inną rzecz na tym świecie. Skoro Bóg zaplanował ją w ten sposób, musiała się z tym pogodzić. Stworzona przez niego Ziemia była dobra i Ida z tej wdzięczności, którą czuła każdego dnia, podziwiała w niej różne rzeczy - siadała na parapecie w swoim pokoju, uchylając okno i wpatrując się w zachodzące słońce; chodziła sama na spacery i zachwycała się drzewami, ich gałęziami, których cień niekiedy przypominał jej drugiego człowieka; kładła się na trawie, obserwując jak chmury płyną po niebie, zmieniając nieustannie kształt. Zdarzało jej się płakać, ale wiedziała, że cierpienie było nieodłącznym elementem istnienia i bez niego nikt nie mógłby być w pełni dobrym, dlatego to cierpienie również starała się umiłować.

Nawet w tamtej chwili, gdy leżała na swoim łóżku i miała wrażenie, że nigdy więcej nie będzie w stanie nikogo pokochać (nikogo poza Antkiem), gdy czuła, jak materac zapada się pod jej ciężarem, gdy światło księżyca nieśmiało zaglądało do jej pokoju przez zasłoniętą firanę, gdy życie wydawało jej się naprawdę brzydkie, powtarzała sobie, że Bóg przez cały czas na nią patrzył i jeśli postanowił, że musi przez to przejść, to faktycznie Ida musiała to zrobić, dla niego, dla siebie i dla tego całego świata, który stworzył.

Myślenie o Antku bolało. Ida miała kilka lat na analizowanie jego ciała i twarzy, teraz miała wrażenie, że znała już każdy jego element - widziała w swojej głowie jego ciemne włosy, oczy o dwóch różnych kolorach, uśmiech, który sprawiał, że miękło jej serce, prosty nos, dwa drobne pieprzyki nad górną wargą, długie nogi i ramiona, gęste brwi i dłonie, te piękne dłonie, które były dla niej idealne, jak ręce malarza, poety, kogoś o artystycznej duszy. Wiedziała, że Antek przykładał do nich szczególną wagę i może to właśnie sprawiło, że tak bardzo je w nim kochała. Kiedy Ida nie mogła spać w nocy, wyobrażała sobie, że chwyta jego ręce i bawi się jego palcami, jeździ opuszkami po knykciach, bada wszystkie kości, gładzi delikatnie skórę. Przynosiło jej to ukojenie, nawet gdy gdzieś głęboko w jej duszy kryła się świadomość, że to niemożliwe, Antek przecież nigdy by się na to nie zgodził. Nie zgodziłby się przyjąć jej miłości.

Zawsze starała się natomiast unikać myślenia o ich pocałunku. Nie była pewna, czy Antek o nim pamiętał - tamtej nocy naprawdę spożył za dużo alkoholu i przez kilka pierwszych dni Ida próbowała wybadać teren, z jego zachowania wywnioskować, czy zapomniał. A on był wobec niej taki sam - odrobinę wycofany, ale nigdy nie na tyle, żeby nie mogła go dosięgnąć. I chociaż wtedy już wiedziała, że nie pamiętał, jakaś jej część dalej łudziła się, że może to pomyłka, że może błędnie odczytała jego reakcję i mimo wszystko Antek potrafił przywołać w sobie tę krótką chwilę intymności, która ich łączyła. Myślenie o tym bolało podwójnie. W chwilach załamania, kiedy pozwalała sobie wspomnieć ten pocałunek, Ida przestawała wierzyć w całą dobroć świata i w to, że Bóg miał ją w swej opiece. Płakała do sufitu i próbowała przypomnieć sobie słowa wszystkich modlitw, jakie znała, ale nie potrafiła. Nie trwało to wiecznie. Wystarczało, że Ida budziła się rano razem ze wschodzącym słońcem i znów czuła się tak, jakby miała na sobie nową skórę, nową szansę, która owinęła się wokół jej nóg i rąk.

100 DNI DO MATURYWhere stories live. Discover now