ROZDZIAŁ 1.

910 78 95
                                    

Chciałabym zadedykować tę pracę
jednej szczególnej osobie, która wie,
że nią jest - dziękuję, że wierzyłaś w
tę historię i we mnie, kiedy ja sama
przestałam wierzyć.

Dedykuję ją też każdej osobie,
która czuje się zagubiona i boi się przyszłości -
 jestem z wami, będzie dobrze, obiecuję!

CZĘŚĆ I

Był styczeń, feralny miesiąc. Nocą Warszawa wydawała się wyjątkowo ponura. Nielicznych o tej porze przechodniów przygnębiała szarość wiszącego nad stolicą nieba, ciążącego nad nią jak starożytne fatum. Wiatr odbijał się od ceglanych ścian budynków, świece w oknach powoli dogasały, światło na wpół wypalonych żarówek odbijało się w kałużach. Antek Dryjer usiadł na schodkach pod starą kamienicą, szukając po omacku paczki papierosów w kieszeni kurtki. Gwiazdy lśniły nieśmiało nad jego głową - głową pełną ciężkich myśli, które ściągały go w głąb samego siebie.

    Każdy wzięty przez niego wdech wypełniał płuca z dźwięcznym świstem, jak gdyby Antek miał sześćdziesiąt lat na karku, a było przecież zupełnie inaczej. Właściwie Antek dopiero co wkroczył w dorosłe życie - jeszcze trzy miesiące wcześniej musiał prosić starszych kolegów o kupienie mu piwa. Ciągle nie wiedział czym tak naprawdę były podatki, nigdy nie pracował, utrzymywali go rodzice. A mimo to, mimo całej tej młodości, która wypełniała jego ciało aż po koniuszki palców, czuł się stary, czasami nawet starszy niż świat. I wydawało mu się, że przez to po części stał się już gotowy na śmierć - i przez swój świszczący oddech, i przez papierosy, i alkohol, i tysiące innych rzeczy, którymi na co dzień zatruwał swoje wnętrze.

    Wiedział, że śmierć na niego czeka - za kolejnym zakrętem, a może trzy miasta dalej. Nieważne. Czekała i tylko to miało znaczenie.

    Spojrzał na telefon; zbliżała się pierwsza. Zignorował kilka SMS-ów i nieodebranych połączeń od przyjaciół. Musieli być zmartwieni jego zniknięciem, ale Antkowi było tutaj dobrze, naprawdę dobrze, w ciszy i w odosobnieniu. Tutaj czas chodził wokół niego na palcach, poruszając się bezszelestnie, i wszystko wydawało się takie proste. Antek na moment uwierzył, że całkiem zniknął z powierzchni świata, że już dłużej nie obowiązywały go ani grawitacja, ani prawo przyciągania. Stał pośrodku obrazu Salvadora Dalego - tego, na którym rozpływają się zegary, a jeden z nich (czerwony) pożerają wygłodniałe mrówki. Siedział na skraju Wielkiego Kanionu, machając nogami nad przepaścią. Odwiedził Niagarę, Saharę i Gobi, tyle że w innej rzeczywistości, w innym wszechświecie, gdzie gwiazdy leżą w nieznanych nam konstelacjach, a sekundy obejmują całą wieczność.

    W tej chwili tysiące uczniów różnych szkół bawiły się na swoich studniówkach, w tym rówieśnicy z jego prestiżowego liceum. Tańczyli, pili, śpiewali i robili wiele różnych rzeczy, których na drugi dzień mieli żałować (albo nie pamiętać). Antek czuł się inny niż wszyscy, chociaż wcale nie czuł się przez to tak wyjątkowy, jak mogłoby się wydawać. Czasami miał wrażenie, że ludzie przechodzili obok niego jakby był przezroczysty. Nie robiło więc różnicy, czy Antek bawił się na tej studniówce razem z nimi, czy siedział w obskurnej uliczce paląc papierosa.

    Robiło się coraz chłodniej, kolejne podmuchy wiatru niosły odgłosy przejeżdżających w pobliżu samochodów. Antek zastanawiał się, czy czuł jeszcze cokolwiek oprócz bycia strasznie pijanym i strasznie samotnym. Przez chwilę wydawało mu się, że zastawki w jego żyłach zatrzasnęły się, a impulsy przestały skakać pomiędzy neuronami. Odchylił głowę i wbił wzrok w niebo. Wszystkie sny, jakie Antek kiedykolwiek wyśnił, zwisały na rzęsach, zamykając jego oczy. Czy to był punkt kulminacyjny jego historii? Czy człowiek jest w stanie stwierdzić, kiedy taki moment nadchodzi? Czy teraz wszystko w jego życiu miało zacząć zniekształcać się i zmieniać, przepoczwarzać w coś nowego?

100 DNI DO MATURYWhere stories live. Discover now