ROZDZIAŁ 8.

156 27 17
                                    

Tymon Starski miał dziesięć lat, kiedy zostawiła go mama.

    Nie umarła - z początku Tymek miał na jej temat wiele teorii, o których opowiadał swojemu tacie, mówił, że pewnie porwał ją podmuch wiatru, jej ciało rozpłynęło się w powietrzu, dusza uleciała wysoko, do chmur, a ona krzyczała do nich i krzyczała, że ich kocha. Ale jego ojciec zawsze odpowiadał to samo, studząc jego dziecięcy zapał i złudne nadzieje. Te słowa wyryły się w nim, obracał je w swojej głowie leżąc na łóżku, siedząc w szkole, jadąc autobusem: Ona nas nie kocha. Nigdy zresztą nie kochała.

    I kiedy Tymon Starski miał już jedenaście lat, zaczął wierzyć, że mama może faktycznie go nie kochała.

    Zaczęło się ciężko, spędzał całe noce z otwartymi oczami i wpatrywał się w sufit, z pustą głową, nie myśląc nic. Rano podnosił się, mył twarz zimną wodą i rysował na swojej ścianie, jako swój osobisty bunt, to było coś, co nie spodobałoby się jego mamie i zawsze za to na niego krzyczała - ale teraz jej nie było i Tymek był wolny. Chodził do szkoły na ciężkich nogach, chociaż nic nie jadł i stawał się coraz chudszy, coraz bledszy. Antek był jedyną osobą, której towarzystwo mógł i chciał znieść, a Antek starał się być przy nim zawsze, nie pół-sobą, tylko całością, każdą komórką swojego ciała. Nie pytał o jego wiecznie zakryte ramiona i nie pytał o to, co Tymon ze sobą robił, a to w zupełności mu odpowiadało, niewygodne pytania nie były czymś, czego potrzebował, wystarczyła obecność. Kiedy Tymek po raz pierwszy uśmiechnął się po zniknięciu mamy, uśmiechnął się do Antka. A potem uśmiechał się już cały czas, śmiał się i zagadywał ludzi, chcąc jakoś zapełnić tę ciszę w sobie, tę ciszę, która była tak nieznośna i która wzbudzała w nim obrzydzenie do własnego ciała - to niemożliwe, że człowiek mógł być tak pusty, tak wydrążony w środku.

    Bardzo często zastanawiał się, czy przestał już być zdolny do odczuwania jakichkolwiek prawdziwych emocji. Próbował płakać. Nawet wiele razy. Wieczorami stawał przed lustrem w łazience i tak długo wpatrywał się w swoje odbicie, starając się zmusić swoje oczy do płaczu, aż miał wrażenie, że traci grunt pod nogami. W takich chwilach kręciło mu się w głowie i był bliski wymiotów, aż w pewnej chwili lądował na zimnej podłodze ze związanymi w supeł wnętrznościami i szybkim oddechem.

    Któregoś dnia, już w wieku trzynastu lat, (zupełnie przypadkiem) upuścił pusty talerz, pozwalając mu rozbić się na kawałki, a potem (zupełnie nie-przypadkiem) podniósł odłamek szkła i wziął go ze sobą pod prysznic, gdzie przyłożył go do swojego przedramienia. Przyglądał się temu, jak krew powoli sączy się z rany i spływa wraz z wodą do kanalizacji. Nie miał żadnych myśli, ból natomiast był dziwnie odległy, strasznie nierzeczywisty. Poczuł się strasznie, okropnie, niebotycznie smutny. Ale poczuł się. To miało znaczenie.

    Ojciec przyłapał go tamtego dnia na środku łazienki, całego zakrwawionego, jak gdyby zaraz miał umrzeć. Nie dzwonił po pogotowie, przecież mogli zamknąć jego jedynego syna w szpitalu i już nigdy, przenigdy nie oddać, więc sam opatrywał jego rany i trzymał go przy życiu, a tydzień później zapisał go do psychologa. Tymek nie znosił go za to, bo w tamtej chwili tak strasznie chciał umrzeć, że nie był w stanie znieść myśli o dalszym istnieniu we własnej skórze. Cisnął się w niej, była za mała, skurczona do granic jego narządów, oblepiała go i chciał wiecznie zedrzeć z siebie ten martwy naskórek, który tworzył jego barierę ze światem. Nienawidził za to swojego ojca i za wiele innych rzeczy, ich relacja stała się pasmem wzajemnych rozczarowań i krzyków.

    Tymek nie przestał na tym jednym razie, właściwie nie liczył już nawet, ile takich razów było, po prostu był bardziej rozważny, uważał, żeby nie przycisnąć ostrej powierzchni za lekko lub za mocno. Kiedy cisza zradzała się na nowo w jego wnętrzu, musiał jakoś sobie z nią radzić i pozwalał jej wypływać wraz ze strużkami krwi z jego żył. Tymek zaczął czuć coraz więcej, to nie były pełne, czyste emocje, jedynie jakieś resztki wygrzebane z dna jego jestestwa, ale czuł, czuł i to było najlepsze, co go spotkało, bo tę małą cząstkę uczuć rozciągał i zniekształcał tak, by pokazywać wszystkim wersję siebie, która jest otoczona płaszczem ponaciąganych emocji - tyle że niczyje oko nie było na tyle dobre, by mogło zauważyć tę drobną zmianę, nawet Antka, który był tak blisko niego, nawet Zosi, która tak często leżała na jego brzuchu, okręcała złocisty kosmyk włosów wokół palca i patrzyła na niego jak na rzeźbę w muzeum. Więc Tymek wykorzystywał to i pokazywał się z jak najlepszej strony, otaczał się hałasem i głośnymi ludźmi, którzy wypełniali ciszę w środku niego, stawiali w nim wykrzykniki i znaki zapytania, wlewali w niego słowa pełne znaczeń i metafory.

100 DNI DO MATURYWhere stories live. Discover now