Ostatnie Słoneczniki Nadziei

3 0 0
                                    


Sophie leżała na miękkim łóżku, otulona białą kołdrą, której ciepło starało się zagłuszyć chłód, jaki niosła ze sobą choroba. W jej oczach tlił się spokój, choć wyblakły blask zdrowia zdawał się przycichać. Biała pościel odbijała delikatne światło lampki nocnej, tworząc nastrojową aurę w jej pokoju.

Zza ciężkiego zasłonu dobiegał szmer miejskiej ulicy, jak echa dalekiego świata, którego już nie widziała. Drzwi do pokoju otwarły się powoli, a wprost na próg wkroczył Arthur Miller. Jego twarz była poważna, pełna niewypowiedzianych emocji, które tłumił przez lata. Stojąc nad łóżkiem, na którym leżała Sophie, mężczyzna zdawał się zatrzymać czas, próbując zrozumieć chwilę, która go nadchodziła.

Miller spojrzał na Sophie z delikatnością, która była mu nieco obca. "Sophie..." westchnął, jego głos brzmiał jak muzyka, którą zagrałby na pożegnanie. "Nie wiem, czy słyszysz mnie czy tylko wiesz, że jestem tutaj. Przy tobie."

Sophie uśmiechnęła się ledwo zauważalnie, a jej wzrok skierowała na Millera, zatapiając się w jego twarzy. "Nie musisz mówić, Arthur. Czytam to w twoich oczach."

Miller wyciągnął swoją rękę i delikatnie dotknął jej dłoni, nieśmiało, jakby obawiając się, że jego dotyk może być zbyt mocny. "Przepraszam, Sophie. Przepraszam za to, co się stało, za to, że nie potrafiłem..."

Sophie położyła palec na jego ustach, przerwując jego słowa. "Arthur, nie ma potrzeby. Przeszłość jest naszą drogą do teraźniejszości. Nawet jeśli były błędy, to przynajmniej razem je przeżyliśmy."

Ich spojrzenia złączyły się na chwilę, jakby całe życie pomieściły w jednym spojrzeniu. Miller ukląkł przy łóżku, blisko niej, oddychając jej spokojem, który wydawał się nieosiągalny. "Wiem, że nie mogę tego cofnąć, ale..." przerwał, patrząc na Sophie ze smutkiem.

Sophie odchyliła się lekko, widząc, jak wewnętrzna wojna toczy się w jego oczach. "Arthur, spójrz na mnie." Jej głos brzmiał łagodnie, jak wiosenny wiatr, który rozwiewa troski. "Wszystko, co miało być, już było. To, co pozostało, to akceptacja i odpuść mi. To nie jest twoja wina."

Miller wziął głęboki oddech, jakby chciał wdychać tę chwilę w swoje wnętrze. "Sophie, chcę cię prosić o jeszcze jedno. Daj mi możliwość uczynienia choć małego dobra, które mogłoby wynagrodzić to, co zrobiłem."

Sophie uśmiechnęła się delikatnie, a jej oczy rozbłysły miłością. "Nie musisz prosić, Arthur. Wiesz, że byłeś już dawno czysty w moich oczach."

Ich dłonie złączyły się na moment, jakby w tym dotyku skrywało się pożegnanie i podziękowanie za to, co razem przeszli. Gdy jej dłonie zdawały się blednąć, znikając w cieniu nocy, w jej oczach było więcej, niż mogłaby wyrazić słowami.

Arthur Miller spojrzał na Sophie, jakby chciał zatrzymać ten moment w swojej pamięci na zawsze. "Do zobaczenia, Sophie." Jego głos brzmiał szeptem, jakby w ten sposób wyrażał ciche pożegnanie.

Sophie odetchnęła spokojem, choć jej ciało słabło z każdą chwilą.

W dźwiękach porannego świtu, gdy pierwsze promienie słońca przebijają się przez zasłony, Arthur Miller wstał z łóżka. Jego kroki były ciche, jakby obawiał się naruszenia ciszy, która oplatała ten chwalebny ranek. W swojej ręce trzymał wiązankę pięknych, złotych słoneczników - kwiatów, które zawsze były ulubionymi Sophie. Ich intensywny kolor przypominał mu jej włosy, co sprawiało, że uśmiech pojawiał się na jego twarzy.

Zakasłane szaleństwem uczuć, Miller szybko odnalazł się przed drzwiami Sophie. Chciał podzielić się z nią tą chwilą, choćby tylko na moment, przenieść ją do świata, w którym była jeszcze przy nim. Delikatnie otworzył drzwi, chcąc skradzioną ciszę podarować jej złotymi płatkami. Przed oczami miała stanąć widok tego, co uwielbiała najbardziej.

Jednakże, gdy Arthur wkroczył do pokoju, znalazł tylko spokój, który nie wydawał się taki sam jak zwykle. Dr. Sophie Smith leżała nieruchomo, jakby zaśnięta w spokoju, ale bezgłośna cisza, która go otaczała, zaczęła przerażać. Słońce na jej twarzy dawało złudzenie ciepła, ale to ciepło już jej nie dotykało.

Arthur spojrzał na złote słoneczniki w swoich dłoniach, ich intensywność wydawała się teraz tak przesadnie jasna wobec tego, co stało się w pokoju. Klęcząc obok Sophie, próbował przywołać tę momentówkę jej śmiechu, jej radości, ale teraz była tu tylko cisza i ostateczność.

Beznamiętny, nieustępliwy wirus zatoczył nad nią pełną kontrolę. Choć pozornie spoczywała w spokoju, to była to walka, której nie można było zobaczyć. Miller chwycił delikatnie dłoń Sophie, zastanawiając się, jak wiele jej ostateczne chwile były pełne bólu. "Przepraszam, Sophie," wyszeptał, głosem pełnym tęsknoty i żalu. "Przepraszam, że nie mogłem cię uratować."

Z ukrytym smutkiem w sercu, Miller położył swoje złote słoneczniki na blacie przy łóżku. Miały być symbolem nadziei, której teraz już nie było. Stały tam jako hołd dla kobiety, która na zawsze pozostawiła ślad w jego życiu.

W ciężkim milczeniu, doktor Arthur Miller wstał z klęczek. Westchnął głęboko, jakby próbował złapać powietrze, które przecież otaczało go, ale teraz wydawało się tak dalekie. Z marszu zniknął na zawsze między chwilami, które razem przeżyli.

Następnego dnia w wieczornych zmierzchach, siedząc przy stoliku, Miller patrzył na swoje złote słoneczniki. Były takie jasne, takie piękne, ale teraz w jego oczach miały ciężar smutku. Odchylił się do przodu, schylając głowę, jakby rozmawiał ze swoimi wspomnieniami. "Zawsze byłaś jak słońce, Sophie," mówił cicho, jakby tańczył na granicy snu i rzeczywistości. "Nawet teraz, gdy twoje światło przyciemniło się, pozostawiłaś w naszych sercach niezatarte promienie."

Spojrzał na swoje złote słoneczniki i długo na nie patrzył, jakby wciąż widział jego ukochaną z nimi w ręce.

"The mission of all good"Where stories live. Discover now