03. Anioł śmierci

98 4 3
                                    

Za chwilę popełnię wyjątkowo paskudne morderstwo i zrobię to z wielkim uśmiechem.

To właśnie ta myśl jako pierwsza wpada do mojej głowy, kiedy Michael wbiega do kuchni ciągnąc mnie za sobą mimo stawianego oporu. Nie byłam przygotowana na taki obrót sytuacji, więc kiedy dociera do mnie co się właśnie wydarzyło, w ułamku sekundy wyrywam swoją dłoń z jego uścisku, a moje rozszalałe spojrzenie ciska piorunami w każdym możliwym kierunku. Z jawnym niezadowoleniem na twarzy śledzę go wzrokiem, gdy ten jak gdyby nigdy nic zajmuje miejsce przy stole, uśmiechając się przy tym zadziornie.

Nienawidzę cię coraz bardziej, chłopie.

Prychając wściekle pod nosem, rozmasowuję obolały nadgarstek, patrząc na niego spod byka, kiedy ten rozpromieniony przysuwa do siebie miseczkę z płatkami, a następnie nie odrywając ode mnie swojego wzroku, pakuje jedną łyżkę do buzi.

Obyś się tym udławił.

Oczywiście doskonale czuję na sobie więcej par oczu, niż te Michaela, ale nie pozwalam na to, aby emocje odegrały w tym przedstawieniu pierwsze skrzypce. Nakładam więc na twarz dodatkową maskę obojętności i z stoickim spokojem rozglądam się po pomieszczeniu, jakbym miała zupełnie gdzieś to, że kilka metrów ode mnie siedzi człowiek, który przed paroma laty kompletnie zniszczył mi życie.

Kuchnia jest bardzo przestronna, jasna i czysta. Ściany przy blatach wyłożone są białymi kafelkami, które całkiem znośnie kontrastują z srebrnymi urządzeniami i ciemnym wykończeniem mebli. Przy dużej lodówce zauważam w doniczkach świeże zioła, a na innym blacie pokaźnych rozmiarów ekspres do kawy. Na środku pomieszczenia stoi wyspa kuchenna otoczona wysokimi krzesłami barowymi, a pod ścianą niewielki stół, który aktualnie ugina się od przeróżnego jedzenia. Dam sobie rękę odciąć, że to śniadanie jest na pokaz. Tacy ludzie jak oni nie mają czasu na poranne posiłki.

Gdy postanawiam podejść bliżej, kątem oka dostrzegam jak drobna ręka Cassie układa się na wielkiej, męskiej dłoni. Romantyzmu w tym ruchu jest tyle, co w trupie na weselu.

— Oo, zdążyłam na rodzinne śniadanie? — pytam kpiąco, przywołując na usta fałszywy uśmiech. — Jak wspaniale.

Ironia zalewa moje słowa niczym najgorsza trucizna. I bardzo mi się to podoba. Nie jestem jednak gotowa na podniesienie wzroku na twarze zebranych, więc zamiast tego z mocą odsuwam jedno z krzeseł, pilnując, aby porysowało płytki, a następnie opadam na nie ciężko, odgarniając za plecy pasmo włosów.

— Wybaczcie, że kiedy biegałam to nie zawitałam do piekarni po świeże pieczywo, ale całą kasę wydałam na fajki, żeby przetrwać jakoś ten pierdolnik — dodaję, sięgając po jabłko z koszyka.

Ciszę, która zapada po moich słowach przerywa głośny chichot Michaela. Nie do końca rozumiem co go tak bardzo bawi, ale dobrze, że jest w dobrym humorze. Szczerze powiedziawszy ja też mam ochotę zacząć się śmiać. Tak po prostu. Cała ta szopka jest najzwyczajniej w świecie komiczna.

Ale tego nie robię. Zamiast parsknięcia, zaciskam rękę w pięść z taką siłą, że bledną mi knykcie. To co teraz czuję jest porównywalne do tego, jakbym siedziała na bombie, która lada moment ma wybuchnąć. Tak wiele żalu i skrytych złości pragnie się wydrzeć na zewnątrz, że nawet nie wiem, jakim cudem jeszcze je powstrzymuję.

Próbuję sobie przypomnieć, co chciałam powiedzieć ojcu, gdy kiedyś wyobrażałam sobie naszą rozmowę, ale w danej chwili jest to zupełnie bezsensowne. Jestem niemal pewna, że czas się zatrzymał. Będąc tak blisko tego człowieka, ból i złość rozrywają mnie kawałek po kawałku. To toksyczne doznanie. Nie wiem co sobie myślałam, kiedy wmawiałam sobie, że nijak tego nie odczuję. Chyba musiałam być na solidnych, mamiących prochach.

Before lights outWhere stories live. Discover now