PROLOG

266 12 2
                                    


Biały zegar naprzeciwko mnie wskazuje kilka minut po siedemnastej. Wpatruję się milcząco w wolno przesuwające się wskazówki, odliczając w myślach czas do zakończenia sesji. Wypuszczam z ust krótki, urwany wydech, chcąc, aby to wszystko w końcu się skończyło. O niczym innym nie marzę tak bardzo, jak o opuszczeniu tego gabinetu i zamknięciu się w swoich czterech ścianach. Na moim czole pojawia się kilka kropel potu, więc ścieram je wierzchem dłoni.

Naokoło mnie panuje bezwzględna cisza, która w obecnej chwili niesłychanie mi ciąży. Nie dociera do mnie żaden dźwięk, poza nienaturalnym kołataniem serca, które bije teraz w niezdrowym rytmie. Wydaje mi się, że chyba nawet nie oddycham. A bynajmniej tego nie słyszę. Jestem tylko ja, chore myśli w głowie i terapeutka, która siedzi na wprost mnie i zapisuje moje poprane, nieskładne burknięcia. Czarny zeszyt, który spoczywa na jej nagich, opalonych kolanach niemal razi mnie w oczy. Gdyby ktoś przeczytał teraz jego zawartość, śmiem stwierdzić, że niewiele by z tego zrozumiał. Idę o zakład, że ja sama bym się w tym nie połapała. Czasami zastanawiam się, czy przypadkiem ten kolor nie został specjalnie wybrany pode mnie. Cóż, w obecnej sytuacji to chyba mało istotne.

Zaciskam nerwowo dłonie na krawędziach białej, skórzanej kanapy, wiodąc znużonym wzrokiem po panoramie Londynu, która maluje się za rzędem perfekcyjnie wyczyszczonych okien, ciągnących się od samej podłogi, aż po wysoki sufit. Niebo, które jeszcze godzinę temu było wyjątkowo błękitne, co w jesiennym zgiełku jest rzadkim widokiem, teraz barwi się blado-pomarańczowym kolorem, sugerując, że dzień dobiega końca, a każda upływająca minuta zbliża mnie do własnego dnia ostatecznego. Na samą myśl o jutrzejszym poranku, czuję, jak mój żołądek związuje się w ciasny supeł, a sterta papierosów, którą wypaliłam, aby się odstresować pochodzi mi pod gardło. Chyba zaraz się porzygam.

Przyśpieszona praca serca i rosnący niepokój, zmuszają mnie do oderwania zaciśniętych palców od skórzanego siedziska, w którym chyba zrobiłam dziury paznokciami i zaciśnięcia dłoni w pięści. Czując na sobie badawczy wzrok kobiety, przez który mam wrażenie, jakbym siedziała pod mikroskopem, biorę ukradkiem serię głębokich wdechów. Nie mam ochoty siedzieć tu dłużej. Opuszczam wzrok na marmurową podłogę, na której z kolei spoczywają moje oblepione błotem czerwone tenisówki. Ilekroć wchodzę do tego pomieszczenia, odnoszę wrażenie, że jedynym śmieciem jestem w nim ja. Perfekcyjna czystość tego miejsca jest dla mnie niebywałą torturą, zważywszy na to, że w życiu prywatnym jestem niewyrachowaną świnią, która nawet nie potrafi wyrzucić po sobie opakowania po chipsach do śmieci.

Jednak mimo wszystko wcale nie dziwi mnie to, że gabinet doktor Evans skąpany jest w luksusie, skoro za godzinę bezsensownej pogawędki, która nijak nie zmienia mojego nastawnia do życia, zdziera z mojej matki nie małą sumkę. Biorąc prawie dwieście funtów za coś, co i tak mi nie pomaga, dziwnym by było, gdyby swoich pacjentów przyjmowała w jakiejś zatęchłej dziurze zabitej dechami. Nie rozumiem, po jaką cholerę moja mama wydaje tyle forsy na coś, co nie przynosi żadnego efektu, a może nawet wszystko pogarsza. Gdyby dała tę kasę mi, jestem pewna, że spożytkowałabym ją znacznie owocniej.

Lista rzeczy, których szczerze nienawidzę jest naprawdę imponujących rozmiarów, ale to chyba właśnie te co tygodniowe spotkania są na samym jej szczycie. Nie znoszę być poddawana jakiejkolwiek wnikliwej analizie. Wręcz nie cierpię być oceniania przez innych, którzy tak naprawdę gówno o mnie wiedzą. Tak naprawdę, na samą myśl, że ktoś ma czelność to robić bez mojej dobrowolnej zgody dostaję białej gorączki, więc kiedy moja mama powiedziała mi, że wpadła na kolejny cudowny pomysł, jakim było zapisanie mnie na terapię uznałam, że zwariowała już do reszty. W swoim stanie nie potrzebuję psychologicznych pogadanek tylko tego, aby ktoś porządnie zdzielił mnie po głowie. Jaki jest sens zmuszania kogoś do czegoś, skoro ta osoba nie chce tego robić? I pewnie nie byłoby żadnego większego problemu, gdyby ta osoba była jeszcze normalna, ale niestety mnie do tego stanu było jeszcze daleko i każdy o tym wiedział. Ona, znając mnie jak nikt inny doskonale to wiedziała, a i tak robiła mi na przekór. Wiedziałam, że się martwiła. Rozumiałam to bardzo dobrze, ale ona mnie znała. Znała i wiedziała. W głębi duszy wiedziała, że nie przyniesie to żadnych efektów, ale jako wzorowy rodzic, najwyraźniej próbowała się łapać każdej deski ratunku, aby pokazać przed innymi, że ma względnie zdrowe na umyśle dziecko.

Before lights outWhere stories live. Discover now