Rozdział dwudziesty

61 3 2
                                    

~ William Murphy ~

Nadal nieprzekonany moim przyjazdem do domu rodzinnego Adaline, zrobiłem ponoć jedną z tradycyjnych potraw na to święto. Było to green bean casserole, czyli zapiekanka z fasoli. Nigdy nie obchodziłem tego święta, tak jak innych, więc poszperałem w internecie o różnych daniach i wybrałem losowo to, co zrobiłem. Nie mam pojęcia, czy smakuje, tak jak powinno smakować. Zestresowany całym tym wydarzeniem, spakowałem do mojej torby koszulę i lepsze spodnie. Nie miałem pojęcia, jak to wszystko wygląda, ale wolę się przygotować i mieć coś odświętnego w torbie. Nie chcę wyjść na jakiegoś wieśniaka, co nie obchodzi świąt. Ale w sumie tak jest.

Nie obchodziłem, bo nie miałem z kim. Poza tym, święta przypominają mi o tym, że jestem sam na tym świecie. Wolę więc traktować te uroczyste dni, jako normalne. Teraz trochę wstydzę się tego, że nie wiem jak wygląda obchodzenie tego święta. Nie mam za grosz pojęcia, co się dzieje w trakcie. Poczytałem w Wikipedii, ale teoria to co innego niż praktyka.

Do Portland polecieliśmy samolotem. Gdybyśmy jechali samochodem, musielibyśmy poświęcić na to prawie dziesięć godzin, plus jeszcze postoje. Dobrze, że kupiliśmy bilety lotnicze. Po tylu godzinach w samochodzie, tyłek by mi odpadł.

Z lotniska odebrał nas tata Adaline. O dziwo, był do mnie bardzo pozytywnie nastawiony i miał dobre poczucie humoru. Dzięki niemu, mój stres się ulotnił. Zacząłem czuć się w miarę komfortowo w jego towarzystwie. Najgorsze było przede mną. Bałem się spotkania z Holdenem. Może wyrzuci mnie na zbity pysk i każe spadać? Wszystko jest możliwe.

- Kochanie, nareszcie jesteś! - Usłyszałem od progu głos dorosłej kobiety. Wnosząc bagaże po schodach, zobaczyłem jak Delly przytula się ze swoją mamą. Uśmiechnąłem się delikatnie, kładąc torby na ganku.

- A co to za przystojniak? - zwróciła uwagę na mnie. Stres znowu powędrował w górę. Odebrało mi mowę.

- To mój przyjaciel, William. William, to moja mama. - Podałem kobiecie swoją dłoń, ale ona niespodziewanie przyciągnęła mnie do uścisku. Zdezorientowany, objąłem ją.

- Bardzo miło mi cię poznać - rzekła, kiedy w końcu udało mi się od niej odsunąć.

- Tak, mi też jest bardzo miło. I bardzo dziękuję za możliwość spędzenia tego dnia w waszym domu. - powiedziałem jak nie ja. Czułem się jak nie ja. Zacząłem się zastanawiać, co ja tu robię. Nie należę przecież do ich rodziny, a to rodzinne święto. Powinienem zostać w domu.

- Chodźcie do środka, kochani - zachęciła nas mama Adaline. Chwyciłem torby, zanim Addy to zrobi, bo znając życie chciała to zrobić. Dla mnie noszenie takich toreb to pestka, dla niej raczej nie. Pamiętam, kiedy wracała z zakupów i ledwo co niosła torby. Chyba za mało je.

Sam dom był dosyć typowym domem, jeśli chodzi o tą okolice. Był piętrowy, a z tyłu miał mieć ogród. Przynajmniej tak Adaline mi opowiadała. Od środka przypominał mi trochę dom, który miał kiedyś być moim domem. Wchodząc do środka, czułem się jak oszust. Tak bardzo chciałem wrócić do San Francisco...

- Zrobiłem coś na kolację... Mam nadzieję, że nie jest takie złe... - powiedziałem nieśmiało, kiedy dawałem półmisek z daniem, którym zrobiłem jeszcze w swoim mieszkaniu. Miałem nadzieję, że jest choć trochę jadalne i nie zepsuło się w trakcie podróży.

- O, dziękuję. Na pewno będzie przepyszne. - Dorosła kobieta roztaczała wokół siebie tak pozytywną energię, że nie potrafiłem się nie uśmiechnąć.

- Cześć siostra! Już myślałem, że się spóźnisz. - Zadrżałem na dźwięk dobrze znanego mi głosu.

- Bardzo śmieszne... Ciekawe, kto poleciał wcześniejszym lotem i nie pisnął ani słowa?

Fake DestinyWhere stories live. Discover now