14

651 25 1
                                    

Nikogo nie powinno dziwić, jak szybko rozwinęła się relacja Basha i Mary. Minął zaledwie miesiąc, kiedy Sebastian po pijaku oświadczył się kobiecie, a tydzień później Julie pomagała jej się przygotować do ślubu. Westchnęła głośno, biorąc w swoje dłonie delikatny welon.

- Jeszcze pięć miesięcy temu to ja miałam na sobie podobny. Dla mnie był symbolem rozpaczy. Mam nadzieję, że dla ciebie wręcz przeciwnie. - Zauważyła, starając się ostrożnie dobierać słowa. Nie chciała zepsuć tego dnia, ale nie potrafiła powstrzymać się od dziwnego uczucia melachonii. Na szczęście po chwili jej przeszło, kiedy zajęła miejsce w kościele, siadając obok swojego męża.

Panna młoda weszła do środka, z najszerszym i najbardziej promieniującym radością uśmiechem, jaki Julie kiedykolwiek widziała. Przyglądając się jej, nie mogła zauważyć spojrzenia Gilberta. Spojrzenia, które płonęło ogniem.

Ten chłopak czuł coś, czego nie chciał. Czuł motylki w brzuchu. I podniecenie. A może jedno i drugie było powiązane? Lub wynikało z siebie nawzajem? I o ile to drugie potrafił rozpoznać, o tyle pierwsze było czymś nowym. I pierwszy raz poczuł to całując ją na pikniku, a później przestał liczyć, co doprowadziło do tego, że to uczucie zdarzało się coraz częściej.

Jak mógł to powstrzymać? Czy on w ogóle chciał to powstrzymywać? A może wręcz przeciwnie, pragnął tego tak samo mocno jak poczuć jej usta na swoich w tym momencie?

Kiedy to się tak mocno rozwinęło? Przypomniał mu się poniedziałek, dokładnie dwa tygodnie temu. To wtedy pierwszy raz zauważył, jak dziewczyna delikatnie zmywa naczynia, lub zamiata. Robiła to z pełną dokładnością, a jednocześnie tak delikatnie jak się dało. W przeciwieństwie do tego, co mówiła. Kiedy otwierała usta, za każdym razem wylatywała z nich złośliwość, albo ironia. No, może oprócz tych razy gdy po prostu była szczera do bólu. Ale wszystkie jej wypowiedzi prowadziły tylko do tego, że jej rozmówca zamykał się od razu. Gilbert był wyjątkiem. Kochał się z nią droczyć. Jako jedyny był dla niej godnym przeciwnikiem w tej dziwnej grze.

Być może dlatego nie chciał wyznać, że darzy ją czymś więcej, niż nienawiścią. Bo wiedział, że to zakończy to co mają, a rozpocznie co innego. No chyba, że dziewczyna jest innego zdania niż on. Wtedy zapewnie zacznie z nim wojnę, a ta zawsze doprowadza do ofiar.

Nie wiedział, co dokładnie czuje. Nie wiedział, co dokładnie ma zrobić. Nie wiedział w tym momencie nawet jak się nazywa, kiedy posłała mu spojrzenie spod rzęs, które nie było przepełnione nienawiścią, tylko radością. Wiedział tylko, że chce tej relacji, która jest pomiędzy nimi. Już się przyzwyczaił do czepialstwa i bezczelności dziewczyny, do tego stopnia, że domyślał się jak bardzo by mu jej brakowało gdyby z dnia na dzień zniknęła.

I kiedy Blythe miał wewnętrzny konflikt ze sobą, blondynka wyobrażała sobie przyszłość pary młodej. Pomyślała, że kobieta zapewne urodzi Sebastianowi silnego i przystojnego syna.

Cóż, wróżką raczej nie zostanie, bo dziewięć miesięcy później Mary urodziła dziewczynkę, słodką niczym najdroższe słodycze. Niestety egzystencjonowanie z nią dwadzieścia cztery na siedem nie było takie łatwe, a przynajmniej nie dla Sebastiana i Gilberta. Julie od zawsze miała dryg do dzieci. I nikt nie wiedział jak, ale kiedy Delphi, bo tak nazywała się owa mała piękność, płakała, blondynka od razu wiedziała co robić żeby ta się uspokoiła.

Imponowało to jej mężowi, który nigdy nie miał styczności z maluchami. I chociaż kochał Delphi, to czasami miał jej dość do tego stopnia, że wychodził przejść się na spacer, żeby odetchnąć. I nic dziwnego. Płacz niemowlaka nie jest dziełem wybitnego muzyka. Nie pomaga też skupieniu, kiedy trzeba się przygotować do nadchodzących egzaminów.

Był to też częsty powód kłótni jego z żoną, która uważała to zachowanie za niezwykle niestosowne i niesubtelne. Tak też było tym razem, kiedy chłopak siedział z nosem w książkach od biologii, podczas gdy Julie karmiła Delphi, która głośno gaworzyła zajadając się papką. W końcu odstawił to, co aktualnie czytał, westchnął ciężko i wstał zmierzając do wieszka na którym wisiał jego brązowy płaszcz. Julie zatrzymała go jednak jednym zdaniem, nawet nie patrząc w jego kierunku.

- Ani mi się waż.

Gilbert przez chwilę stał bez ruchu, nim po minucie znowu sięgnął po materiał.

- Co ci powiedziałam? - Zapytała, wstając na co Delphi zapiszczała w oznace oburzenia.
- Ani się waż. Nie sprecyzowałaś jednak czego... mąki, cukru?
- Nie zaczynaj...
- To daj mi święty spokój!
- Nie zachowuj się tak!
- Przestań mi rozkazywać!
- To zacznij sam postępować właściwie!
- Postępuje właściwie!
- Kiedy?
- Cały czas!
- Chyba jak jesteś sam!

Delphi zerkała raz na Julie, raz na Gilberta, nie wydając z siebie żadnego dźwięku.

- Jestem twoim mężem! Masz dać mi szacunek!
- Nie masz nade mną żadnej władzy!
- Och, naprawdę? W każdej sekundzie mogę cię stąd wyrzucić!
- Nie musisz, bo sama pójdę! - Odpowiedziała, omijając go agresywnie. Nim zdążył jakkolwiek zareagować, zabrała swój płaszcz i wyszła trzaskając drzwiami.

Gilbert stał tak dobrą minutę bez ruchu, w szoku. Był gotowy do dalszej kłótni, nawet szykował w głowie parę obraźliwych zdań... tymczasem ona tak po prostu sobie wyszła.

Co za mała...

Ruszył się dopiero kiedy Delphi zaczęła płakać, a on wziął ją na ręce mając nadzieję, że się uspokoi. To jednak nie działało. Na całe szczęście, Bash zjawił się z Mary pięć minut później. Wchodząc do domu od razu rzucił mu się w oczy słaby stan Blythe'a.

- Miałeś wojnę, czy teściowa przyszła na herbatkę? - Zapytał, odkładając zakupy. W tym czasie Mary wzięła swoją córkę na ręce, odciążając chłopaka. Gilbert posłał przyjacielowi jedynie słabe spojrzenie, nim skierował się do swojej sypialni.

Muszę odpocząć.

I hate you, loveWhere stories live. Discover now