Rozdział 4. Richy

284 17 4
                                    

4 miesiące wcześniej...

Odrzuciłem telefon. Ramię bolało mnie coraz bardziej, czułem, że rana znów zaczęła krwawić. Poprawiłem niezgrabnie bandaż i syknąłem z bólu. Był on jednak niczym w porównaniu z tym, co czułem z każdą chwilą, z wyrzutami sumienia, które nie dawały mi spać. Spojrzałem przed siebie pustym wzrokiem, a z moich oczu popłynęły strumienie łez. Wiedziałem, że to koniec, musiałem tylko dokończyć jego dzieło. Zniszczyć wszystkie dowody na istnienie Mężczyzny bez twarzy. Niezgrabnie podniosłem się z zimnej i wilgotnej ziemi. Moje oczy skierowały się w jednym kierunku, w kierunku maski, przez którą wydarzyło się tyle zła. Podniosłem ją z odrazą, przyglądałem się dłuższą chwilę, jakby cokolwiek miało to zmienić. Nic już nie było takie, jak wcześniej. Zmieniłem się, zmieniłem życie moich przyjaciół. Odłożyłem ją spowrotem. Obiecałem dokończyć dzieło, więc podniosłem z ziemi kanister z benzyną i oblałem solidnie wszystkie dowody i zdjęcia. Moje serce się uspokoiło, zaczęło miarowo bić. Ogarnął mnie spokój. Sięgnąłem ręką do kieszeni spodni i wyjąłem zapalniczkę z garażu. Rogers Garage. Powinno spłonąć razem ze mną, bo to właśnie tam wszystko się zaczęło. Nie chciałem jednak już więcej niczego analizować. Ostatni raz pomyślałem o Hannah, Jessy i wszystkich pozostałych. Zdążyłem tylko powiedzieć niemal bez dźwięku przepraszam, wypuściłem z dłoni ogień i momentalnie wszystko zaczęło płonąć.

Chciałem umrzeć. Zamiast widma śmierci przed oczami pojawiały się kolejne obrazy, o których tak bardzo chciałem zapomnieć: kiedy zaatakowałem Jessy, groziłem Elli, a nawet jak wiązałem Hannah. To było nie do zniesienia. Zacząłem się dusić. Czułem smak dymu, moje oczy kolejny raz zaszły łzami, głowa tak bardzo bolała. Położyłem się na mokrej ziemi, zamknąłem oczy i czekałem.

Byłem półprzytomny. Poczułem tylko ucisk na ramionach i głos, dobiegający do mnie echem.

- Słyszysz mnie? Musisz stąd natychmiast wyjść!

Chcę zasnąć...

- Cholera! Musisz mi pomóc!

Musiało być ze mną już naprawdę źle, skoro miałem omamy. To był jednak dobry znak. Świadomość, że to już długo nie potrwa. 

- Richy! Obudź się! Szlag!

To się stawało zbyt rzeczywiste. Spróbowałem otworzyć oczy, jednak momentalnie je zacisnąłem spowrotem, czując ogromny ból. Coś lub ktoś szarpał mnie za bluzę. To nie mogło mi się śnić. Jeszcze raz, powoli, z wielkim trudem zacząłem otwierać oczy i zauważyłem ciemną, rozmazaną postać. W jednej sekundzie zerwałem się z ziemi jak oparzony, byłem pewien, że to sam Michael Hanson po mnie przyszedł. Nieznajomy był cały ubrany na czarno, miał ciemne włosy, które nieco wystawały spod narzuconego na nie kaptura, swoją twarz starał się ukrywać. I z niewiadomych powodów chciał mi pomóc.

- Kim jesteś?!

- Nie ma czasu na wyjaśnienia, kopalnia niedługo się zawali! Musimy uciekać!

- Tu jest moje miejsce! To wszystko moja wina! Zostaw mnie! - Krzyczałem ile sił w płucach, ale bez efektów. Nieznajomy nie odpuścił.

- Spójrz na mnie! SPÓJRZ!

Zamarłem. Moje oczy mimowolnie spojrzały na jego twarz i oczekiwały szybkiej odpowiedzi.

- Jestem Jake.

Jake... Znałem to imię, kojarzyłem je, ale nie potrafiłem sobie przypomnieć skąd. Zastanawiałem się dłuższą chwilę, aż zrozumiałem. Tak brzmiało imię hakera. HAKER! Co on tu do diabła robił? Nie potrafiłem znaleźć na to wszystko rozwiązania. Moja głowa pulsowała, ogień trawił już większość kopalni i lada moment miało się wszystko skończyć. Mężczyzna jednak złapał mnie pod ramię, moją rękę przełożył na swoją szyję i zaczął mnie wynosić. Było mi już wszystko jedno. Kolejny raz straciłem przytomność.

Tajemnice DuskwoodOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz