11. Diabły z Loudun

1.1K 86 20
                                    

twitter: #dylogiaeden

      Większość dnia przespałam na sofie w salonie, a Sebastién wiernie mi w tym towarzyszył. Złe samopoczucie i apatia wzięły się znikąd i cicho liczyłam, że równie szybko znikną. Choć w głębi duszy cieszyłam się z przyjazdu do Rockville, odliczałam godziny do wylotu. Kto by pomyślał, że kiedykolwiek zatęsknię za miastem, które zwykłam nienawidzić?

      Mama co jakiś czas poprawiała koc, który okrywał moje ciało i gładziła mnie po głowie. Słyszałam, jak kilka razy pytała Sebastiéna, czy coś się stało, ale on za każdym razem stanowczo zaprzeczał.

      — Na pewno wszystko w porządku? — upewniał się za każdym razem, gdy uchylałam powieki, a ja kiwałam głową. — Mam nadzieję, że nie ma to żadnego związku z tym, co stało się we Francji.

      Uniosłam brodę i podparłam ją na łokciach. Zmarszczyłam brwi i rzuciłam mu pytające spojrzenie.

      — O czym ty mówisz? — Ściszyłam głos.

Sebastién westchnął, a potem popatrzył na mnie jak na głupca.

— O tym, że Emmanuel pocałował cię, mając narzeczoną. — Jego głos zabrzmiał wyjątkowo gniewnie, a wyczuwalna pretensja dodatkowo mnie rozzłościła.

Przewróciłam oczami, krzywiąc się na usłyszane słowa. Sebastién niepotrzebnie wracał do tematu. Już dawno wyparłam ten incydent z pamięci i nie chciałam niczego wspominać.

— Nie i nie chcę o tym rozmawiać — odburknęłam z niechęcią.

Nie miałam nic więcej do powiedzenia. Przez kolejne dwa tygodnie trawiłam tę sytuację w towarzystwie wyrzutów sumienia, dlatego nie chciałam znów tego przeżywać. Wiele kosztowało mnie, by w końcu zrozumieć swój brak winy w tym incydencie.

Z sofy ruszyłam się dopiero koło piątej, by wziąć szybki prysznic i zmienić ubrania. Nie miałam ochoty na żaden makijaż, więc jedynie zmusiłam się do wytuszowania rzęs i muśnięcia ust błyszczykiem. Ciotka Ruth przyjechała dwie godziny przed czasem. Nie zdziwiło mnie to, gdyż praktykowała ów zwyczaj już od bardzo dawna. Cieszyłam się z jej przyjazdu, bo ostatni raz widziałam ją dwa lata temu podczas Święta Dziękczynienia.

— Jak się masz, Valentino? — zapytała, kiedy ściskałam ją na powitanie. — Ależ ty urosłaś!

Specyficzne perfumy wdarły się do moich nozdrzy. Ciocia uwielbiała Chanel i od przeszło dziesięciu lat nie używała innych zapachów.

— W porządku — uśmiechnęłam się. — Z małym wszystko dobrze? — Spojrzałam ostentacyjnie na jej zaokrąglony brzuszek.

— Tak! Och! Dziękuję za troskę, skarbeńku — zacmokała teatralnie, jak to leżało w jej zwyczaju. — Mam wielką nadzieję, że to będzie dziewczynka, a wtedy nazwiemy ją Cornelia.

Mama zaśmiała się i poparła ten pomysł. Mnie też się podobał, w szczególności, że ciocia wybrała to imię przez wzgląd na mnie.

Tata zasugerował, że lepiej wybrać moje pierwsze imię, bo drugie niezbyt mu się podoba, co nie spotkało się z naszą aprobatą i w końcu zasiedliśmy do stołu. Mama szybko pospieszyła ze świeżo wyciągniętą z piekarnika pieczenią, a potem zajęliśmy się jedzeniem. Zgodnie z tradycją, wino lało się strumieniami i choć nie miałam szczególnej ochoty na alkohol, finalnie wypiłam lampkę czy dwa wytrawnego La Meulière Chablis. Procenty sprawiły, że mój humor nieco się poprawił, dlatego przez większość czasu z uśmiechem opowiadałam ciotce o życiu w Nowym Jorku. Wydawała się niezwykle zainteresowana moimi studiami i ciągle powtarzała tylko, jak to od zawsze czuła, że wybiorę architekturę.

Dalmore nights (wolno pisane)Where stories live. Discover now