strawberry cupcake | gavi

Per transkrypcja

19.1K 1.4K 1.4K

Pasją Dakoty od zawsze było cukiernictwo - odkąd tylko pamiętała jej ulubionym zajęciem było mieszanie kremów... Més

sweethearts
1. zadanie bojowe
2. truskawkowe babeczki
4. podejście pierwsze
5. twój ulubiony zakalec
6. przeprosinowa babeczka
7. pocałunek o smaku truskawek
8. gavira i cruz znowu hałasują
9. pod gołym niebem
10. trafienie za sto punktów
11. punkt widokowy
12. przez moje okno
13. cosmo & wanda
14. always
15. truskafejka
16. wieczór panieński
17. na zawsze i na wieczność
18. różowy mikser
epilog

3. porwanie

1K 81 64
Per transkrypcja

pablo







–  Kurwa, co zrobił?! Dakota, nawet mnie nie wkurwiaj, bo mieliście jedno proste zadanie! - pisnęła Ines, gdy jej kuzynka była właśnie w trakcie krojenia truskawek w takim tempie, że oczyma wyobraźni widziałem już jak starając się zrobić kilka rzeczy naraz upierdala sobie połowę palca ostrym jak brzytwa nożem.

– Ten pieprzony zakalec ze...

– Ej, tylko nie zakalec! - zawołałem, celując w nią plastikową szpatułką do mieszania kremu.

– Ten pieprzony zakalec zeżarł mi całą blachę babeczek truskawkowych!

– Nieprawda! - oburzyłem się, bo jedna, jedyna ocalała sztuka wciąż stała na blacie, kusząc mnie niemiłosiernie swoim różowym, miękkim jak najdelikatniejsza chmurka kremem.

– Nie interesuje mnie to, że Gavi zeżarł ci całą blachę babeczek trus... Znaczy się tak, mamo, właśnie jadę do domu - urwała w pół zdania, śmiejąc się histerycznie sama do siebie. – Wiesz co, wjeżdżam do tunelu, nie mogę teraz rozmawiać! - jakby na potwierdzenie swoich słów zgniotła go przy samym głośniku jakiś papierek, choć huk garów, które niechcący strąciłem swoim dupskiem prawie zagłuszył jej słowa. – Radźcie sobie, szczeniaki! Buźka!

– Wcale nie wjeżdżała do tunelu, prawda?

– Gavira, jeszcze słowo, a wydłubię ci oko łyżeczką - syknęła Dakota, spoglądając na mnie z dzikim mordem w oczach. – Bierz się do roboty.

– Kiedy ja nawet nie umiem gotować!

– Obchodzi mnie to tyle, co zeszłoroczny śnieg!

– W Barcelonie praktycznie nie pada śnieg!

– Zaraz strzelę ci takiego kopa w dupę, że polecisz tam gdzie pada! - wrzasnęła, a ja przestraszyłem się nie na żarty.

Być może i Dakota miała całe metr sześćdziesiąt w kapeluszu, ale była na tyle przerażająca, że postanowiłem darować sobie głupie komentarze, które aż cisnęły mi się na język. Chwyciłem zatem za naczynie miksera i umieściłem je we właściwym miejscu, dwa razy upewniając się jeszcze, że na pewno jest odpowiednio zablokowane i po włączeniu nie wyleci w kosmos razem ze mną. W tym czasie ona wyciągnęła z lodówki dwa opakowania mascarpone, śmietanę deserową i własnoręcznie zrobiony mus truskawkowy. Wepchnąwszy mi w ręce kilogramowe opakowanie erytrytolu zmierzyła mnie podłym spojrzeniem i gestem głowy dała znak, żebym wziął się do pracy zamiast stać - tu dosłowny cytat - jak chuj na weselu.

– Wiesz co? To całkiem zabawne - zacząłem, dorzuciwszy wszystkie składniki do misy, starając się rozładować ciążące między nami napięcie. – Jak miałem pięć lat to spadłem z roweru i...

– I tak ci zostało?

– I wtedy mama zapisała mnie na zajęcia kulinarne - kontynowałem, niczym niewzruszony jej sarkastycznym tonem. – Co prawda wyjebali mnie z nich na zbity pysk po tym, jak zajebałem innemu dzieciakowi wazówką w mordę, ale...

– Zmniejsz obroty.

– Ale sam się o to prosił, więc niczego nie żałuję.

– Zmniejsz obroty miksera, bo...

– Czy to tak powinno wyglądać? - zapytałem, z niemałym skrępowaniem wskazując na grudkowatą, podejrzanie oklapniętą masę, która powstała mi w metalowej misce. – Nie, żebym się na tym znał, ale chyba coś tu poszło nie tak.

Słysząc to, Dakota aż zbladła na twarzy i wymamrotała pod nosem soczystą wiązankę przekleństw, której wolałbym tu nie przytaczać. Przełknąłem głośno ślinę gdy ruszyła w moją stronę podwijając rękawy swojej czerwonej sukienki, by ewentualnie nie pobrudzić jej sobie plamami krwi, kiedy wreszcie spali moje wypatroszone zwłoki w piecu. Gdyby nie to, że czuwała nade mną wówczas jakaś nadprzyrodzona siła czy mój własny anioł stróż, który niejednokrotnie załamywał już ręce spoglądając z jakiejś koślawej chmurki na moje poczynania, pewnie już dawno wąchałbym kwiatki od spodu. Myślę jednak, że tym razem szczęście było po mojej stronie, a Cruz chyba zorientowała się, że chcąc czy nie jestem jej ostatnią deską ratunku, bo widząc koncertowo zważony krem kazała mi jedynie zrobić go od nowa, tym razem na mniejszych obrotach, ze zrezygnowaniem wyciągając z lodówki dwa kolejne opakowania mascarpone.

– A wiesz jak nazywa się kot, który leci? Kotlecik! - zawołałem, próbując przełamać pierwsze lody, ale nie wiedzieć czemu Dakota wcale nie wydawała się tym rozbawiona, więc postanowiłem próbować dalej. – A jak nazywa się koza, która wpadła do kleju?

– Glukoza - odburknęła pod nosem, wykładając na blat chrupkie spody naszych babeczek. – Poza tym to nawet nie jest śmieszne.

– Masz rację - parsknąłem, choć w rzeczywistości moja duma została bezpowrotnie urażona przez jakiegoś ledwo sięgającego brodą do stołu karła. – To było zajebiście śmieszne.

– Nie, nie było.

– Zawsze jesteś taka sztywna?

– Zawsze udajesz takiego debila?

– Zasadniczo to nie udaję - wzruszyłem ramionami, śmiejąc się wesoło. – Co teraz?

– Ściągnij krem z boków naczynia i przełóż go do rękawa. Cukierniczego, nie twojego - dodała szybko, zanim zdążyłem rzucić kolejnym sucharem. Chwyciłem więc plastikową szpatułkę i kręcąc tyłkiem w rytm płynącego z mojego telefonu Let's Get Loud zabrałem się do pracy.

Można by powiedzieć o mnie wszystko - może i nie byłem najmądrzejszy, zdarzało mi się spóźnić na niejeden trening bo najpierw wymyślałem pod prysznicem argumenty dla nieistniejących kłótni, a później trząsłem tyłkiem do Gasoliny przed lustrem, a moje zachowanie na boisku można było porównać do rozwścieczonego maltańczyka, ale zawsze, absolutnie zawsze wykonywałem powierzoną mi robotę najlepiej jak tylko potrafiłem. No, może poza odebraniem od Dakoty tych przeklętych babeczek, których zapach był silniejszy niż moja wola, ale na to akurat miałem szereg wytłumaczeń. Jak to jednak w życiu bywa, kiedy już wydawało mi się, że jestem pieprzonym panem życia i śmierci, bo udało mi się przełożyć krem do rękawa bez pobrudzenia blatu oraz siebie samego i zadowolony byłem już w połowie drogi do Dakoty, moja kostka odwaliła ten nieśmieszny żart z odjebaniem breakdance'a, a wszystko co trzymałem w ręku poszybowało wysoko ponad nasze głowy. Cruz zdążyła jeszcze uchronić nas przed istną katastrofą w ostatniej chwili łapiąc rękaw w powietrzu, ale to co zdołało z niego wylecieć znalazło się na mojej twarzy.

– Zajmij się czymś, Gavira - wycedziła, mierząc we mnie trzymanym w dłoni przedmiotem. – Idź, kurwa, nie wiem, auto nagrzewaj czy coś.

– Na zewnątrz jest piętnaście stopni - uniosłem brew, zbierając swoją urażoną dumę z podłogi.

– Zejdź mi po prostu z oczu!

– Wiesz co? Chyba jednak wolę Ines - fuknąłem w odwecie, bo ta niewyrośnięta gówniara coraz bardziej działała mi na nerwy.

Problem z Dakotą był taki, że znała mnie może od godziny, a zdążyła grozić mi już co najmniej kilka razy, nie wspominając już nawet o wyzywaniu mnie od zakalców i debili oraz tym, że nie śmiała się z moich żartów. Doskonale wiadomo jednak, że boski Pablo Gavira jest nieocenionym mistrzem dowcipu, więc tym bardziej dziwiła mnie jej mina srającego kota na puszczy. Okej, być może niepotrzebnie zeżarłem całą blachę tych babeczek, ale z ręką na sercu mogę powiedzieć, że były zajebiste, a to w moich ustach powinno zabrzmieć jak najpiękniejszy komplement na tym świecie.

Skoro jednak nie chciała mojej pomocy, to nie zamierzałem dobrowolnie jej tego ofiarować i napuszywszy piórka niczym tłusta kaczka, narzuciłem na łeb kaptur i poczłapałem w kierunku parkingu rzucając na odchodne, że ma przyjść po mnie gdy będzie trzeba zatargać te wszystkie kartony do auta. Siedziałem więc tak dobre pół godziny przechodząc trzysta pięćdziesiąty drugi poziom w Candy Crush na zmianę z sianiem hektara koniczyny w Wiejskim Życiu, nucąc pod nosem Our Last Summer, które od pewnego czasu nie chciało wyjść mi z głowy. Aż podskoczyłem, gdy podczas wyciągania najwyższych tonów w refrenie o drzwi pasażera odbił się wielki biały karton, bo niosącej go Dakocie zabrakło kilku centrymetrów, by dosięgnąć dłonią klamki.

– Miałaś po mnie przyjść - mruknąłem, otwierając bagażnik swojej Cupry.

Nie wiem dlaczego, ale strasznie irytował mnie fakt, że nie pozwoliła sobie nawet pomóc, ledwo wpychając mierzące tyle co połowa niej samej pudełko na sam koniec kufra, patrząc na mnie z pogardą w oczach. Z dokładnie tym samym spojrzeniem zrobiła to z dwoma kolejnymi opakowaniami słodyczy, nie dając mi się nawet wyprzedzić w drodze na zaplecze kawiarni. Kiedy wreszcie dopchnąłem paczkę kolorowych tartaletek tak, żeby nie zgnieść jej drzwiami, Dakota otrzepała ręce i dumnie unosząc brodę, rzekła:

– No, to miło było cię po...

– Hola, hola, niunia - parsknąłem, opierając się o mój samochód niczym jakiaś przykurczona wersja Jamesa Deana. – Jedziesz tam ze mną. Skoro i tak już tkwimy w tym gównie po same uszy razem, to nie zrobię z siebie debila tylko dlatego, że ty wywiniesz się od odpowiedzialności.

– Od odpowiedzialności?! - aż rozdziawiła usta za zdziwienia, zakładając ręce na piersi. Musiałem przyznać jednak, że z pojedynczymi kosmykami kasztanowych, tańczących na wietrze włosów wyglądała naprawdę uroczo. – Posrało cię?

– Pakuj się do auta - syknąłem, oddzielając dłuższą przerwą każde ze słów.

– Wolałabym umrzeć - perfekcyjnie odbiła piłeczkę, robiąc dokładnie to samo.

– Więc umrzesz - odparłem i bez większego wysiłku przerzuciłem ją sobie na plecy udając, że wcale nie boli mnie uderzanie pięściami o plecy.

Czym prędzej wpakowałem ją do auta upewniając się, że drzwi od wewnątrz nadal są zablokowane po ostatniej podróży Daisy, nadpobudliwego wyżła mojego taty, który radzenie sobie z klamkami już dawno zdążył opanować do perfekcji. Dakota być może nie przypominała namolnego kundla, chociaż sierść miała bardzo ładną, ale była równie nieznośna, więc nie tracąc nawet chwili usiadłem za kierownicą i z piskiem opon ruszyłem przez miasto, kierując się w stronę osiedla, na którym mieszkali Lewandowscy.

– Zdajesz sobie sprawę z tego, że to porwanie? - zapytała gdzieś w połowie drogi Cruz, przełamując wreszcie niezręczną ciszę pomiędzy nami. – To jebane uprowadzenie, Gavira i w każdej chwili mogę zgłosić to na policję.

– Nie marudź - sarknąłem, nawet nie odwracając wzroku od drogi. – Niejedna dziewczyna dałaby się pokroić, żeby siedzieć na twoim miejscu.

– Dziewczyny lecą na narcyzów?

– Tego nie wiem - wzruszyłem ramionami. – Wiem, że lecą na mnie.

– Gavira, doceniam twoje starania, ale naprawdę w żaden sposób nie imponuje mi to, że spocony biegasz za piłką.

– Nie?

– Nie! - uderzyła otwartą dłonią o swoje udo, jakby nie było to oczywiste. – W dupie mam to, czy zdobędziecie to mistrzostwo, czy...

– Jasne, że zdobędziemy - cmoknąłem, bo uniesienia ponad głowę tegorocznego pucharu byłem prawie tak samo pewien jak tego, że Daniela zesika się pod siebie widząc Gonzaleza z bukietem róż pod swoim balkonem. – Te ogórki z Madrytu to nam mogą co najwyżej buty lizać.

– Co nie zmienia faktu, że to dalej jest porwanie!

– Oglądałaś może 365 dni? Jest tam taka scena, w której Massimo...

– Nie dorastasz mu do pięt, Gavira.

– No, wziąłby mnie na raz, to fakt, ale uważam, że gdybym tylko zapuścił brodę, to byłbym znacznie przystojniejszy. Poza tym odstawię cię bezpiecznie do domu, marudo. Chyba, że będziesz chciała strzelić sobie kielicha z solenizantką, wtedy...

– Pies na drodze.

– Wtedy mogę cię...

– Pies, kurwa, na drodze! - wrzasnęła, gwałtownie skręcając trzymaną przeze mnie w dłoni kierownicą w prawo, ratując nad tym samym od czołowego zderzenia z jakimś przebrzydłym pekińczykiem, który chyba planował skończyć swój nędzny żywot pod kołami mojej pięknej Cupry. – Ja pierdolę, prawie nas zabiłeś!

– Przecież nic się nie stało!

– Prawie rozjechałeś psa!

– Nie widziałem go! - uniosłem rękę w górę, dając wyraz swojemu zdenerwowaniu.

– W życiu nie dałabym prawo jazdy komuś takiemu jak ty!

– Słuchaj no, chiquitita, bo zaraz stracę cierpliwość - powiedziałem najspokojniejszym tonem na jaki było mnie stać, ale tylko Bóg jeden wie jak gotowało się we mnie od środka. – Jeśli jeszcze raz mnie obrazisz, zaraz przesiądziesz się do bagażnika. Nie żartuję - zatrzymawszy auto na światłach, rzuciłem jej ostrzegawcze spojrzenie.

Widocznie musiało ono poskutkować, bo Dakota nie odezwała się do mnie ani słowem aż do samego domu Danieli, a wysiadając z samochodu pierdolnęła drzwiami z takim impetem, że aż pociemniało mi w oczach. Ze środka dudniła już jakaś skoczna polska piosenka i dałbym sobie uciąć łeb przy samej dupie, że charakterystyczne big klamoty, czymkolwiek tylko były, słyszałem już niejednokrotnie zapętalne przez Roberta czy Danielę. Widząc nas, egzystujący na schodach Eric chwiejnym ruchem wstał ze stopnia i ruszył w naszym kierunku, poprawiając swoją koszulę jak elegancka wersja ostatniego menela.

– Pablo, przyjacielu! - zapiał, otaczając mnie ramieniem, gdy otworzyłem bagażnik. – A ta piękna pani to musi być...

– Twoja stara - sarknęła Dakota, a ja mało co nie zlałem się w pory. – Gavira, otwórz ten bagażnik i odsuńże się ode mnie, bo znowu coś zepsujesz. Ty również - porozumiewawczo skinęła głową w stronę napierdolonego jak drewniana stodoła Garcii. – Będziesz stał tu jak pieprzony chórek kościelny czy weźmiesz się do roboty?!

– Ostra! - zawołał Eric, przez co omal nie spaliłem się za niego ze wstydu. – Lubisz takie, co nie, Pablito?

– Stary, zobacz czy za płotem cię nie ma - powiedziałem zmieszany.

– Jestem Eric.

– Dakota - odparła ta, a w kąciku jej ust zadrżał delikatny uśmiech.

– Kuzynka Ines?

– Aż tak bardzo to widać? - westchnęła, jakby wcale nie chciała przyznawać się do powinowactwa z prawdopodobnie najgłośniejszą osobą na tej planecie.

– Powiedziałbym, że prawie wcale - Garcia zmarszczył nos, z rozbawieniem skanując ją od stóp do głów.

I rzeczywiście, gdyby obie nie miały tak samo ciętego języka, sam w życiu nie powiedziałbym, że ta mała jędza może być spokrewniona z przyjaciółką Danieli. Być może nie znałem Ines zbyt dobrze, ale Vogt wprost nie mogła się nacieszyć tym, że znalazła tu kogoś, kto wreszcie zrozumiał jej miłość do wieśniackich piosenek, wiśniowego piwa i biologicznego czary-mary, którego ten pantofel Gonzalez teraz musiał wysłuchiwać dzień w dzień. Wydawała się być całkiem w porządku, lubiła się dobrze bawić, a co w tym wszystkim najważniejsze nie była taką marudą jak jej młodsza kuzynka. Dakota na swój sposób może i była całkiem urocza, ale jej narzekanie doprowadzało mnie do szewskiej pasji i nie zliczę ile razy po drodze miałem ochotę ją wysadzić, ale wtedy Ines ukręciłaby mi łeb przy samych jajach, więc nie zamierzałem ryzykować.

– Pomógłbyś kobiecie, ćwoku! - zawołała za mną Daniela, kiedy weszliśmy do kuchni, a ta mała zołza uparła się, że da sobie radę sama. Dreptałem za nią więc jak pisklę za mamą kaczką, asekurując w razie nagłego wypadku.

– Krzyczeć na mnie potrafi, to i z tym niech sobie radzi - parsknąłem, wywracając oczyma.

Dakota położyła cały stos kartonów na kuchennym blacie i zabrała się za rozpakowywanie tego przybytku. Zajrzałem jej przez ramię z duszą na ramieniu, modląc się, żeby po nagłym hamowaniu tort nadal był na swoim miejscu, a krem na babeczkach nie siadł jak mój humor tego dnia.

– Zabierzcie go ode mnie, bo zaraz wsadzę mu rękaw cukierniczy prosto w dupę - zagroziła. – Nie dość, że ten idiota wpierdolił mi całą blachę truskawkowych babe...

– To wcale nie była cała blacha, Cruz!

– To była cała blacha, Gavira! A niech ci teraz dupa pęknie na pół, ty pieprzony pasibrzuchu!

Słysząc naszą przemiłą wymianę zdań, Ines parsknęła śmiechem, trąciwszy zakłopotaną Vogt w ramię.

– Jestem Dakota - powiedziała, podając rękę solenizantce. – Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, oby jak najmniej frajerów w twoim życiu - gestem głowy wskazała na mnie. – Schłodź proszę tort przed podaniem. Bawcie się dobrze, a Ty - boleśnie dźgnęła mnie palcem wskazującym w klatkę piersiową. – Odwieź mnie do domu.

Zanim jednak otwierająca usta Daniela zdążyła zaproponować jej choćby kieliszeczek na rozluźnienie lub podziękować za sam trud, ona już ruszyła w kierunku drzwi nawet nie oglądając się za sobą.

– Ty mała wiedźmo - burknąłem pod nosem, ale posłusznie chwyciłem kluczyki do auta i ruszyłem za nią, doganiając ją jeszcze na schodach. – Nie chcesz zostać chociaż na chwilę?

– Mam dużo pracy w domu, Gavira.

– Och, okej - mruknąłem z pozoru obojętnie. – Pakuj się, chiquitita.

– Przestaniesz mnie tak nazywać?

– Nie - posłałem jej cyniczny uśmiech, unosząc jeden kącik swoich ust. – Nie lubisz Abby?

– Nie.

– Bzdura! Każdy kocha Abbę!

Dakota uniosła jedynie brew, ale wsiadła na siedzenia pasażera, przeciągając się pasami. Jechaliśmy tak w ciszy przerywanej jedynie szumem klimatyzacji, moim gwizdaniem i strzelaniem palców Dakoty, które wywoływało nieprzyjemne dreszcze na moich plecach. W końcu, gdy wreszcie zatrzymaliśmy się pod kawiarnią jej cioci, chyba oboje odetchnęliśmy z ulgą.

– No, to dzięki za... miłą współpracę - mruknąłem, choć słowo to z wielkim trudem przeszło mi przez gardło. – Do zobaczenia, Cruz.

– Oby nie, Gavira.

– Hej, nie mów, że nadal się gniewasz!

– W takim razie tego nie powiem - zmarszczyła swój pokryty piegami nos.

Tusz do rzęs osypał jej się na dolnej powiece, podkład zebrał w zmarszczkach mimicznych tuż koło ust, a przeciągnięte błyszczykiem usta odbijały się małymi drobinkami w świetle zachodzącego słońca. Wokół jej twarzy zwisało kilka luźnych kosmyków, które wypadły z jej kucyka, dodając jej iście dziecięcego uroku. Dopiero wtedy, przypatrując się jej jeszcze przez moment zanim wysiadła z auta, zauważyłem uderzające podobieństwo do Ines. Miały te same nosy, które marszczyły w dokładnie ten sam sposób, te same usta, rozciągające się w identycznie sarkastycznym uśmiechu i to samo bystre spojrzenie, przeszywające człowieka na wylot. Na swój sposób była całkiem ładna, choć ze swoimi błękitnymi jak morze oczyma zdecydowanie nie wpisywała się w hiszpański kanon piękna.

– Mogę zrobić coś żebyś przestała się się gniewać?

– Weź rozpęd i jebnij głową o ścianę.

– Boki zrywać - sarknąłem. – W ramach przeprosin mogę dać ci mój autograf - rzuciłem, chcąc zabrzmieć zabawnie.

– Po jakiego czorta mi twój autograf?

– Nie wiem, możesz go na przykład sprzedać na ebay'u - wzruszułem ramionami. – Albo dać ojcu. Każdy tatusiek chciałby mój autograf - dumnie wypiąłem pierś, prezentując swoją pokaźną muskulaturę koguta wyścigowego.

– Sęk w tym, że mój stary kibicuje Realowi, a ciebie uważa za ostatniego pajaca, ale próbuj dalej - westchnęła i odpięła pas bezpieczeństwa, mierząc mnie ironicznym spojrzeniem. – Nie wiem czy twoje ego to wytrzyma, ale wciąż są na świecie ludzie, którzy nie piszczą z ekscytacji na twój widok.

– Jeśli zmienisz zdanie, wiesz gdzie uderzać - puściłem jej bajeranckie oczko.

– Jasne - jej ton był wręcz przesiąknięty sarkazmem. – Miłej zabawy, Gavi.

Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo zajebała drzwiami jak wrotami do obory, obracając się na pięcie. Udając, że jestem niesamowicie pochłonięty zmianą temperatury grzania mojego siedzenia, przez chwilę obserwowałem jeszcze jak idzie w stronę fioletowej skody zaparkowanej pod kawiarnią i nie ogląda się za siebie nawet na moment. Czekałem, aż zorientuje się, że na siedzeniu mojego auta został jej błyszczyk, ale tego nie zrobiła - po prostu wrzuciła swoją torebkę do samochodu i odjechała, a ja za nią.

– A więc ten tajemniczy mysi-sprzęt pomoże nam potem - mruknąłem pod nosem, z jakiegoś powodu uśmiechając się sam do siebie.




________
long time no see!

Continua llegint

You'll Also Like

70.9K 3.7K 125
Zawsze twierdziliście, że jeden dzień nie może wywrócić czyjegoś życia do góry nogami? No więc się mylicie. Zwyczajne listopadowe popołudnie mogłoby...
45.6K 2.1K 55
Zmieniony przez śmierć ojca Nicola postanawia zadebiutować w Reprezentacji Polski, co było marzeniem pana Krzysztofa. Zbuntowany młody dorosły w prze...
94.3K 3.8K 33
Cześć mam na imię Olivia, ale znajomi i przyjaciele mówią na mnie Liv. Mam 16 lat i razem z rodzicami mieszkam w Beacon Hills. Nie jestem wysoka, a n...
123K 9.2K 55
Edgar to młody chłopak z toną problemów na głowie. Dla swojej siostry starał się walczyć z chęcią skończenia tego. Niestety pragnienia wzięły górę. ...