Ruby. Bloody Valentine +18

FortunateEm által

116K 11.1K 6.9K

Książka jest kolejną z serii #Kamienie Miami. Jeśli nie czytałxś poprzednich części, zaserwujesz sobie potężn... Több

Rozdział 1.
Rozdział 2.
Rozdział 3.
Rozdział 4.
Rozdział 5.
Rozdział 6.
Rozdział 7.
Rozdział 8.
Rozdział 9.
Rozdział 10.
Rozdział 11.
Rozdział 12.
Rozdział 13.
Rozdział 14.
Rozdział 15.
Rozdział 16.
Rozdział 17.

Prolog

13.9K 1.1K 1.1K
FortunateEm által

Sierpień

Veira

Patrzenie w oczy człowieka — nie, przepraszam, ścierwa — który zaraz dla ciebie umrze porównałabym z ekscytacją towarzyszącą dziecku przy otwieraniu gwiazdkowego prezentu. To ten rodzaj szczęścia łączący się ze świadomością, że byłeś grzeczny i na pewno Święty Mikołaj przygotował dla ciebie coś wymarzonego.

Pierwszy problem polegał na tym, że nie wierzyłam w Mikołaja. Drugi — nie byłam grzeczna i trzeci — krew ściekała po każdym odkrytym kawałku mojego ciała. Byłam spocona, miałam przesiąknięte krwią włosy i prezentowałam się przy tym bardzo seksownie — wiedziałam to przez lustro, które zamontowałam na całej prawej ścianie mojej piwnicy.

— Czego chcesz, Veira? — wychrypiał niemal błagalnie.

To była zaskakująca nowość. Mój ojciec, ten sam, który przez lata zabijał, torturował i skazywał niewinne dziewczyny na burdel... błagał o łaskę. Chciał mojej litości. Chciał żebym go oszczędziła. Ja. Kobieta, którą przygotował do tego, by dla niego przejęła całe Miami i zlikwidowała zagrożenie. Kobieta, którą bił, poniżał i hartował, by stała się niezniszczalna. Kobieta, która całe życie marzyła o tym momencie.

Niedoczekanie.

— Chcę zadośćuczynienia za każdy policzek, złamane żebro, pękniętą kość i każdą kroplę krwi, którą ze mnie wytoczyłeś. Chcę odciąć fiuta każdemu skurwielowi, który mnie dotknął bez mojego pozwolenia. Chcę śmierci. Każdego z was. Długiej, bolesnej i w pełni zasłużonej.

— Podam ci lokalizację każdego, ale proszę cię Veira. Nie możesz mnie zabić!

Ja nie mogę? Prychnęłam.

Podeszłam dzielący nas krok i zamachnęłam się, a następnie całą siłą kopnęłam go w złamane ramię. Padł na ziemię z żałosnym zawodzeniem, któremu towarzyszył brzdęk metalowego krzesła odbijającego się od zimnej podłogi.

— Ja mogę wszystko — oznajmiłam. Kolejnym kopnięciem przewróciłam go na plecy, by widzieć, jak ból wykrzywia jego poharataną kastetami mordę. — Nazywam się Veira Ventura i mogę pierdolone wszystko, pamiętasz? — warknęłam. — Jestem potęgą. Jestem katem. Jestem koszmarem, z którego się już, kurwa, nie obudzisz.

— Veira...

— Nie — wrzasnęłam. Uniosłam nogę odzianą w czerwoną szpilkę i ułożyłam ją na jego szyi. Widziałam strach. Tak pierwotny i czysty, że gdyby nie fakt, że go związałam i skatowałam, próbowałby mnie zabić. — To koniec miłosierdzia. Już nie dostaniesz psiego żarcia w misce po moim pierwszym szczeniaku, którego zabiłeś. Nie wysrasz się pod siebie i już nigdy nie wypowiesz imienia, które nadała mi matka. Już nie powiesz niczego.

Przycisnęłam obcas do jego szyi i mocno zacisnęłam wargi. Żeby zacząć nowy rozdział, trzeba zakończyć stare. Żeby pożegnać demony, trzeba je zniszczyć. Żeby poczuć się dobrze, trzeba zamordować.

Stanęłam całą siłą na prawej nodze, rozrywając szyję tego pierdolonego potwora, który mnie spłodził i krzyknęłam na całe gardło, żegnając jego odchodzącą do piekła duszę. To był koniec. Koniec jakiejkolwiek namiastki słabej Veiry. Koniec tego małego kawałka Hendricksonów w moim życiu. Po prostu koniec.

Wyrwałam szpilkę z szyi mojego martwego ojca i z uśmiechem przyglądałam się tryskającej z tętnicy krwi. Przez wiele tygodni pielęgnowałam w nim strach, który dzisiaj miał swój wielki finał. Przetarłam obcas w jego dresowe spodnie i westchnęłam. Będę musiała go gdzieś zutylizować przed wyjazdem. No cóż, pech. Nigdy nie było mi dane wyjechać bez żadnego problemu.

Opuściłam piwnicę, która była celą mojego ojca i przeszłam ciemnym korytarzem na sam koniec, do drzwi po lewej stronie. Otworzyłam je zamaszyście i zastałam moją posłuszną przyrodnią siostrę przy laptopie ojca. Powiedziałam jej, że jeśli da mi dostęp do wszystkich jego informacji to puszczę ją wolno. Oczywiście nie przekazałam, że jej wolność będzie oznaczała śmierć.

Ginger była jeszcze słabsza niż mój ojciec. Po trzech dniach tortur pękła i wyżaliła się na cały świat — a konkretniej na Zenę, przez którego miłość jej życia nie należała do niej tylko do jakiejś, cytuję, zielonookiej cipy. Po serii wrzasków i histerii obiecała, że zrobi wszystko by wynagrodzić mi lata poniżania. Nie miała jednak pojęcia, że ten rodzaj poniżania w ogóle nie robił na mnie wrażenia. Moja psychika była niezniszczalna. To z ciałem był problem.

— Jak ci idzie? — zapytałam neutralnym głosem.

Ginger uniosła głowę, orientując się, że nie jest już sama i wytrzeszczyła oczy. Nie rozumiałam jej zdziwienia, moim zdaniem czerwony idealnie ze mną współgrał.

— Zabiłaś kogoś? — Skrzywiła się jakby mordowanie było dla niej czymś nowym.

Suka miała na sumieniu wiele niewinnych osób. Ja zabijałam tylko tych, którzy zasłużyli. Albo tych, za których zabicie mi zapłacono. Wtedy miałam w dupie to, czy ktoś wypasał barany, czy podpierdalał kody do zabezpieczeń jakimś mafijnym dupkom. Kasa to kasa.

— Nic wartego uwagi — stwierdziłam obojętnie. — Zalogowałaś się na wszystko, tak jak prosiłam?

— Tak — mruknęła.

Odwróciła w moją stronę laptopa i po kolei pokazała bazy danych, szyfry do sejfów oraz całą masę nazwisk, których potrzebowałam do przejęcia interesu ojca. Wspaniale. Musiałam jednak sprawdzić jeszcze dwie rzeczy, a raczej szczerość dwóch osób. Na początek wyjęłam telefon z kieszeni na udzie i wybrałam numer Kellera.

— Co tam, modliszko? — zapytał po dwóch sygnałach.

Przewróciłam oczami na jego zjebane poczucie humoru i pochyliłam się do laptopa.

— Jesteś w domu mojego ojca?

— Jestem. Znalazłem gnijącą prostytutkę za łóżkiem. Twój stary to pojeb.

Powiedział pojeb.

— Idź do gabinetu i zdejmij ze ściany obraz wiszący za biurkiem.

Dałam mu chwilę na przejście z punktu A do B i gdy usłyszałam, że zdjął obraz i rzucił nim w ziemię, zacisnęłam usta. Kradziony bo kradziony, ale oryginał wart grube pieniądze. Zero wyczucia w tym idiocie.

— Masz kod? — zapytał.

— Tak, wpisuj: osiem, jeden, trzy, dwa, dwa, cztery, siedem, pięć, osiem, dwa, trzy, zero, zero, pięć.

Usłyszałam charakterystyczny dźwięk otwieranego sejfu i uśmiechnęłam się do Ginger bez wyrazu. Naiwna idiotka oddała mi właśnie cały dorobek życia swojego tatusia. Żałosne.

— Widzę jakieś... kilkanaście milionów dolców i mniej więcej dwadzieścia kilo koki — stwierdził. — Spróbowałbym, ale twój stary na pewno nie handluje porządnym towarem.

— Zabezpiecz to i spadaj.

Rozłączyłam się, chowając telefon do kieszeni i zamknęłam laptopa. Ginger przez cały czas uważnie mnie obserwowała. Jej ufność wydała mi się ujmująca. Jak tępa była ta dziewczyna? Bez pomocy i pleców w postaci tatusia i jego goryli była nikim. Z nim w sumie też. Pierdolone zero.

— Chodź, zaprowadzę cię do ojca. Pożegnasz się i możesz iść.

Odetchnęła z ulgą, uśmiechając się wdzięcznie i bez słowa wstała z miejsca. Ruszyłam przodem, najpierw do drzwi, potem przez korytarz i aż do miejsca spoczynku mojego ojca. Otworzyłam drzwi, wpuściłam Ginger pierwszą i weszłam, zamykając za sobą z trzaskiem. Jej krzyk pieścił moje uszy, ale nie pozwoliłam jej podejść do tej kupy gówna, która leżała bezwładnie na ziemi. Chwyciłam jej przedramię i nim zdążyła zareagować, pociągnęłam ją na ścianę, o którą uderzyła tyłem głowy i plecami. Owinęłam palce wokół jej szyi, a następnie zaserwowałam miażdżący krtań uścisk.

— Wiesz... to nawet zabawne. Nienawidzisz Zeny, ale czy zdajesz sobie w ogóle sprawę z tego, czym jest prawdziwa nienawiść? To, co wypełnia mnie na twój widok... To jest nienawiść. Nienawiść i obrzydzenie — wyplułam, patrząc w jej przerażone oczy. — Skrzywdziłaś kogoś, kto obudził we mnie resztki człowieczeństwa, Ginger. Skrzywdziłaś Verinę, więc ja skrzywdzę ciebie — dodałam, pochylając się do jej ust. Śmierdziała strachem i brudem, którym się okleiła w tej zatęchłej piwnicy.

— P—proszę...

Prychnęłam pogardliwie.

— Oszczędziłabym cię — powiedziałam powoli, zacieśniając uścisk. Posiniała, walcząc o oddech, ale nie wyrywała się. Nie miała na to siły i psychiki. Była bezwartościowym ścierwem bez kręgosłupa. — Niestety zadarłaś z dziewczyną, którą obdarzyłam sympatią. Polubiłam tę naiwną dziewczynę zakochaną w Vercettim... A ja nikogo nie lubię. — Oblizałam wargi, czując siłę, o jakiej od lat marzyłam. Siłę i potęgę władzy nad swoim spierdolonym życiem. — Jak sądzisz, co myślę o takiej szmacie, jak ty, która chciała pozbawić mnie jedynej osoby, którą polubiłam? — dodałam szeptem. — No właśnie Gi, myślę, że krzywdząc Verinę... Skrzywdziłaś mnie. A mnie się nie krzywdzi.

Po tych słowach i głębokim zajrzeniu w jej wypełnione przerażeniem oczy, zacisnęłam dłoń mocniej. Trzymałam jej szyję tak długo, dopóki nie zaczęła wiotczeć, a jej pożal się szamotanina całkowicie ustała. Z satysfakcją patrzyłam, jak zdycha, a gdy przechodziła przez piekielną bramę, gwałtownie się odsunęłam. Jej martwe ciało upadło na ziemię jak bezwartościowy wór kości, skóry i flaków.

— Pozdrówcie Lucyfera, możecie powiedzieć, że póki co nie planuję wizyty — powiedziałam w przestrzeń, zwracając się do dwóch demonów przeszłości, które właśnie odeszły z mojego życia.

Opuściłam pomieszczenie z uśmiechem na ustach.

Czas zacząć zabawę. 

______________

Twitter: #BloodyValentinepl

Olvasás folytatása

You'll Also Like

212K 21.2K 18
Wraz z rozpoczęciem drugiego roku studiów spokojne życie Blake Howard niespodziewanie wywraca się do góry nogami. Przez nieprzyjemne doświadczenia ze...
88.2K 2.6K 18
"Każdy z nas potrzebuje sekretnego życia." Osiemnastoletnia Madeline West uchodzi za dziewczynę, która nie boi się wyrazić swojego zdania, a tym b...
39.8K 3K 5
Po aresztowaniu Remo wszystko, w co wierzyła Lucy Graves, okazało się paskudnym kłamstwem. Za rozkazem matki wyjeżdża z Filadelfii, aby plotki na jej...
432K 23.2K 46
Zachodnia Kanada, turystyczne miasteczko, a w nim liceum Canmore, któremu sławę przynosi drużyna hokejowa i reprezentacja łyżwiarzy figurowych. Nie...