Star of Hope || Legolas

By coffee__bby

5.8K 345 56

Publikacja nowego rozdziału: Czwartki, 16.00 "Bratnia dusza to jedna osoba na świecie, która zna cię lepiej n... More

[ CAST ]
Przedtem
Rada u Elronda
Pierścień wędruje na Południe
Wędrówka w mroku
Most Khazad-dûm
Lothlórien
Pan Celeborn i Pani Galadriel
Pożenanie z Lórien
Wielka Rzeka
Rozpad Drużyny Pierścienia i pożegnanie Boromira
Jeźdźcy Rohanu
Biały Jeździec
Król z Domu O Złotych Dachach
Helmowy Jar
Ruiny i Szczątki
Głos Sarumana
Kryształ Widzenia i Szary Zastęp
Bitwa na polach Pelennoru i Dom Uzdrowień
Ostatnia Narada
Czarna Brama

Droga do Isengardu

149 13 2
By coffee__bby

Tak oto w jasnym świetle poranka Majarka Ognistego Serca, Limanniel, Król Théoden i Gandalf Biały Jeździec spotkali się niedaleko brzegu Helmowego Potoku, a byli tam też Aragorn, syn Arathorna, elf Legolas, Erkenbrand, rządca Fałdu Zachodniego, i możni panowie z Domu o Złotych Dachach, by nie wspomnieć o tłumach Rohirrimów, Jeźdźców Rohanu. Ich piersi rozpierała radość, ale oczy zwrócone były jedynie na panią Limanniel, która stała teraz spokojnie u boku czarodzieja.

Znienacka huknęły wiwaty, gdyż oto od strony Grobli pojawiły się kolejne zastępy wojowników. Na przedzie szli Gamling oraz Éomer, obok nich kroczył Gimli z głową wysoko uniesioną. Nie miał już na głowie hełmu, a czoło obwiązane miał przepaską, która zdążyła przesiąknąć krwią, jednak głos jego jak dawniej był mocny i donośny.

-Ostateczny wynik: czterdzieści dwa!- powiedział Legolas zwracając się do krasnoluda przecierając cięciwę łuku.

-Czterdzieści dwa? Oh, to nie tak źle jak na elfickiego księcia o spiczastych uszach.- zaśmiał się wyciągając swoją fajkę- Czterdzieści trzy!

-Czterdzieści trzy!- elf strzelił Gimliemu między nogami, trafiając prosto w leżącego trupa.

-To się nie liczy, on był już martwy!- zezłościł się krasnolud.

-Jeszcze drgał!- usprawiedliwiał się książę Mrocznej Puszczy.

-Drgał, bo ma mój topór wbity w głowę!

-Uspokójcie się, radujmy się widząc, że nic się nie stało.- podeszła do nich Majarka, uśmiechając się promiennie-Cali jesteśmy i zdrowi, to wystarczy. Przynajmniej na razie.

-Ze zdumiewającą przyszedłeś pomocą. Doprawdy, wielka jest siła twoich czarów, Gandalfie Biały!- dobiegł ich głos Théodena.

Wszyscy spoglądali to na Gandalfa, to na Limanniel z niedowierzaniem i zdziwieniem, a niektórzy zerkali w kierunku lasu i przecierali oczy, jak gdyby nie dowierzali w to co zobaczyli. Gandalf zaniósł się długim, wesołym śmiechem.

-Coś wam się nie podoba w tych drzewach? Ja widzę najzwyklejszy w świecie las.

-To nie czary ani moje, ani Gandalfa. Siły, które władają tym lasem przekraczają nasze zdolności.

-Jeśli, więc to nie wy, to kogo?- spytał Théoden- Z całą pewnością nie Saruman. Czyżby istniał ktoś od was potężniejszy?

-To nie zwykłe czary Théodenie, lecz moc o wiele starsza; moc, która stąpała po ziemi, zanim elfowie zaczęli nucić pieśni i zanim rozbrzmiały uderzenia młotów.

Nim żelazo dobyto, nim puszczy skalano urodę,

Gdy w poświacie Księżyca góry stały młode,

Zanim Pierścień wykuto na nieszczęście świata,

To już z dawien dawna chodziło po lasach.

-Jakież to może być rozwiązanie tej zagadki?- mruknął król Rohanu

-Tajemnica odkryje się przed tobą, jeśli pojedziesz ze mną do Isengardu!- powiedziała Gandalf- Musze wrócić do Isengardu, a ci, którzy chcą, niech jadą ze mną. Będą tam doprawdy, rzeczy niezwykłe.

Władca Rohirrimów wybrał więc, tych którzy nie byli utrudzeni lub ranni oraz mieli najbardziej śmigłe konie, i rozesłał ich po wszystkich dolinach Rohanu z wieściami o zwycięstwie, jak również z wezwaniem, aby mężczyźni, młodzi i starzy, jak najprędzej przybyli do Edoras. Do Isengardu Théoden zabierał ze sobą Éomera oraz dwudziestu rycerzy z jego rodu. Gandalfowi mieli towarzyszyć Aragorn, Legolas i Gimli, który nie zważając na ranę, ani chciał słyszeć o pozostaniu. Wyruszała z nimi również pani Limanniel, której obecność miała wpłynąć na ogarnięte mrokiem myśli Sarumana.

Słońce niemal już dotykało grani, kiedy orszak króla opuścił Groblę i ruszył w dół doliny. Za nimi zgromadził się wielki tłum Rohirrimów oraz mieszkańców Fałdu- starych i młodych, kobiet i dzieci- którzy podczas bitwy schronili się w jaskiniach. Najpierw zebrani odśpiewali triumfalną pieśń zwycięstwa, potem jednak umilkli, trwożliwie spoglądając na nieruchome drzewa.

Zbliżywszy się do lasu, Jeźdźcy stanęli, ani bowiem ludzie, ani zwierzęta nie śmieli zagłębić się między szare i złowieszcze pnie, pośród których czaiła się mgła czy może cień. Pani Limanniel ruszyła przodem, za nią zaś śmiało podążył Gandalf Biały, gdy zbliżyli się do miejsca, w którym droga Skały Rogu dotyka lasu, zobaczyli jakoby nad ich głowami pojawiła się brama z potężnych konarów. Otwierała się przed nimi droga, która wiodła w myśl starej, obok której płynie Helmowy Potok, nad nimi zaś otwierało się niebo pełne złocistego blasku. Legolas i Gimli wspólnie dosiedli jednego wierzchowca i trzymali się bardzo blisko Majarki, gdyż krasnolud lękał się lasu.

-Gorąco tutaj- mówi Legolas do Limanniel- Niemal czuje jak jego gniew przechodzi przez moje uszy.

-Tak, las jest bardzo rozgniewany.- przyznała- Jednak nic Ci nie grozi drogi Gimli!

Jakiś czas jechali w milczeniu, ale Legolas nieustannie rozglądał się na boki i parę razy z chęcią by się zatrzymał, żeby wsłuchać się w dźwięki lasu, gdyby nie protesty Gimliego. Limanniel złapała elfa za przedramię widząc jak krasnolud zaciska palce na krańcach siodła.

-To najdziwniejsze drzewa, jakie kiedykolwiek widziałem- mówił przejęty- a widziałem żywoty dębów, od żołędzia aż po ruinę!

-Legolasie, jeszcze twoje oczy zobaczą rzeczy o wiele dziwniejsze o tego lasu, teraz jednak proszę cię, żebyś się uspokoił. Gimli nie czuje się tutaj najlepiej, a ty nie ułatwiasz mu tej drogi.

Książę Mrocznej Puszczy spojrzał na Majarkę i ujął delikatnie jej dłoń. Ona popatrzyła na niego, a oczy w kolorze płynnego złota, błyszczały teraz jasno w blasku światła, a jej ciemne niczym noc włosy powiewały na wietrze. Pomimo zmęczenia na jej twarzy wydała mu się wtedy piękniejsza niż zwykle. I wydawało się mu, że uśmiech którym obdarzał go każdego dnia, mógłby roztopić kamień każdego serca.

Orszak Jeźdźców zostawił za sobą Helmowy Parów i las by podążyć w kierunku Iseny. Słońce skryło się już za horyzontem, lecz na zachodzie, we Wrotach Rohanu, niebo nadal było czerwone. Jechali z wolna, a na równinie coraz gęstszy osiadł mrok. Po niebie mozolnie wspinał się księżyc bliski pełni, a w jego zimnej, srebrzystej poświacie step falował niczym bezkresne, zielone morze. Po czterech godzinach po opuszczeniu rozdroża zbliżyli się do brodu. Długi stok łagodnie schodził do rzeki, która kamiennymi płyciznami rozlewała się pośród traw. Wraz z wiatrem napływało ku nim wilcze wycie. Serca mieli ciężki, gdyż pamiętali, jak wielu ludzi padło tutaj w bitwie.

Droga głęboko wrzynała się w trawiastą skarpę, dochodziła tarasami do skraju rzeki, a po jej drugiej stronie wspinała się po dość stromym stoku. Przez wodę prowadziły trzy rzędy płaskich kamieni, pomiędzy nimi zaś było przejście dla koni, od obu brzegów dochodzące do nagiej wysepki pośrodku nurtu. Jeźdźcy byli nieco zaskoczeni widokiem brodu, zwykle bowiem wartkie prąd okręcał furkoczące wiry wokół kamieni, teraz jednak panowała tu martwa cisza; w zupełnie niemal wyschniętym łożysku rzeki było widać tylko kamienie, żwir i szary piach.

Od brodu wiódł do Isengardu pradawny gościniec, który zrazu biegł wzdłuż rzeki, wraz z nią zmierzając na północny wschód, potem jednak porzucał brzeg i prowadził prosto do bram grodu. Ten leżał u podnóża górskiego zbocza w zachodniej części doliny, o jakieś cztery mile od jej wylotu. Trzymali się traktu, ale jechali obok niego, gdyż ziemia była tu twarda i równa, a porastała ją niska, sprężysta trawa. Nie powstrzymywali koni i o północy trzy mile dzieliły ich już od brodu na Isenie, ale musieli się zatrzymać, gdyż Théoden odczuwał wielkie znużenie. Obóz rozbili nad brzegiem rzeki, która wielkim zakolem znowu do nich dołączyła. Jej koryto nadal było puste i ciche. Większość podróżnych zasnęła płytkim snem, a ci którzy zerkali w ciemność słyszeli szepty i jęki niesione z wiatrem.

O świcie zaczęli się szykować do drogi. W szarości poranka nie zobaczyli wschodzącego słońca. W powietrzu zawisła ciężka mgła i wszędzie unosił się zaduch. Wolno ruszyli gościńcem: szerokim, twardym, dobrze utrzymanym. Po lewej niewyraźnie majaczył długi grzbiet górski. Wjechali w Dolinę Czarodzieja, która miała tylko jedno, południowe wejście. Kiedyś była piękna i zielona, a między wysokimi brzegami wartko płynęła nią Isena, którą zasilało mnóstwo strumieni i potoczków odprowadzających deszczową wodę z gór. Wszystko jednak wyglądało inaczej. Wokół murów Isengardu niewolnicy Sarumana nadal uprawiali pola, ale większa część doliny zmieniła się w ugór zarosły chwastami i ciernistymi krzewami. Kolczaste rośliny rozpełzły się po ziemi albo też, wspinając się po nierównościach, tworzyły kostropate groty, w których zamieszkiwały małe zwierzęta. Nie rosły tu żadne drzewa, ale z zarośli sterczały karpy po spalonych lub ściętych toporwm olbrzymach. Dymy i opary snuły się ciężkimi kłębami i zalegały po rozpadlinach. Jeźdźcy posuwali się w milczeniu. Do niejednego serca zakradło się zwątpienie i niejeden zadawał sobie pytanie, jaki groźny los czeka ich u celu tej podróży. Kilka mil dalej bity gościniec zmienił się w szeroką ulicę wybrukowaną płaskimi kamieniami, które musiały obciosywać i układać wprawne ręce. Ani źdźbła trawy nie było widać między spoistym brukiem. Po obu stronach ciągnęły się głębokie ścieki, którymi spływała woda. Nagle tuż przed jeźdźcami wyrósł potężny czarny słup. Tkwił na nim wielki kamień wyrzeźbiony i pomalowany tak, że wyglądał jak długa Biała Ręka. palce jej wskazywały na północ. Była to zapowiedź, że bramy Isengardu są tuż przed nimi, więc serca zaciążyły tym bardziej w piersiach jeźdźców, chociaż oczy ich nie mogły nic dostrzec poprzez mgłę. Od niepamiętnych lat pod ramieniem górskim w Dolinie Czarodzieja stał gród, nazwany przez ludzi Isengardem. W znacznej mierze ukształtowały go same góry, a niemało przyczynili się też ongi do jego zabudowy ludzie z Westernesse, a Saruman, który od dawna tu zamieszkiwał, również nie próżnował.

Kiedy Saruman stał u szczytu swej potęgi i uznawany był za przywódcę wszystkich czarodziejów, Isengard wyglądał tak: olbrzymi pierścień kamienny, spiętrzony jak urwisko, wysuwał się spod górskiej ściany i zatoczywszy krąg wracał do niej. Wejście było tylko jedno, przez ogromną sklepioną bramę w ścianie południowej. Brama miała kształt długiego tunelu wykutego w czarnej skale i zamkniętego z obu końców potężnymi żelaznymi drzwiami. Drzwi osadzone na ogromnych zawiasach między stalowymi futrynami, wklinowanymi w kamienną ścianę, można było, gdy odsunięto rygle, otworzyć lekkim pchnięciem ramienia zupełnie bezszelestnie. kto by przez ten rozbrzmiewający echem tunel wydostał się na drugą stronę, ujrzałby gładkie, olbrzymie koło, nieco zaklęsłe, jak wielka, płytka miska. Mierzyło ono w średnicy około mili. dawnymi czasy było tutaj zielono od sadów, wiły się między nimi piękne aleje, a liczne potoki spływały z gór do jeziora. Lecz w późniejszym okresie panowania Sarumana wszelka zieleń zniknęła stąd bez śladu. Drogi wybrukowano czarnym, twardym kamieniem i obsadzono nie drzewami owocowymi, lecz rzędami słupów z marmuru, miedzi i żelaza, łącząc je ciężkimi łańcuchami. Domy, komnaty, hale i korytarze wykuto w ścianach górskich od wewnętrznej strony tak, że krągłą kotlinę otaczały wokół niezliczone okna i drzwi. Mogły się tam pomieścić tysiące mieszkańców, robotników, sług, jeńców i wojowników, a także wielkie zbrojownie. W głębokich jamach u podnóży ścian trzymano wilki. Cała kotlina była zryta i podziurawiona. Daleko w głąb ziemi sięgały szyby, których wyloty nakryto niskimi kopcami lub kamiennymi kopułami; w księżycowej poświacie Krąg Isengardu wyglądał jak cmentarzysko, w którego grobach zbudzili się umarli, bo ziemia drżała ustawicznie. Szyby pochylniami lub kręconymi schodami prowadziły do głębokich lochów; tam Saruman miał swoje skarbce, składy, arsenały, kuźnie i wielkie piece. Nieustannie obracały się żelazne koła i stukały młoty. Nocą pióropusze dymu i pary unosiły się znad szybów, oświetlone od spodu czerwonym, niebieskim lub jadowicie zielonym blaskiem. Wszystkie drogi zbiegały się między łańcuchami w środku kotliny. Piętrzyła się tam wieża przedziwnego kształtu. Wznieśli ją budowniczowie dawnych wieków, którzy też wyrównali dno kotliny, ale patrząc na nią wierzyć się nie chciało, że jest dziełem rąk ludzkich; zdawało się, że wyrosła z kośćca ziemi, gdy w pierwotnych kataklizmach rodziły się góry. Była to jakby skalna wyspa, czarna i połyskliwa. Składały się na nią cztery potężne filary z kamiennych wieloboków, spojone z sobą, ale u szczytu rozchylone na kształt wygiętych rogów i zjeżone wieżyczkami ostrymi jak włócznie i oszlifowanymi na kantach jak noże. Pomiędzy nimi mieściła się niewielka płyta z płaskich, gładkich kamieni, pokrytych tajemniczymi napisami; stojący tu człowiek ujrzałby z wysokości pięciuset stóp całą równinę. Tak wyglądała cytadela Sarumana, której nazwa, Orthank - może umyślnie, a może przypadkiem - miała podwójne znaczenie. Orthank znaczy bowiem w języku elfów Góra-Kieł, a w mowie Rohirrimów - Chytra Głowa.

Ongi był Isengard nie tylko niezdobytą warownią, lecz również bardzo piękną siedzibą; mieszkali tu wspaniali rycerze, strzegący zachodniej granicy Gondoru, i mędrcy śledzący gwiazdy. Saruman jednak z czasem przekształcił to miejsce dostosowując je do swoich podstępnych zamierzeń. Myślał, że je udoskonalił, mylił się wszakże, bo chytre sztuki i przemyślne sposoby, dla których poświęcił swoją dawną prawdziwą mądrość i które uważał za własny pomysł, zostały mu podsunięte z Mordoru. Całe jego dzieło było tylko zmniejszoną kopią, budowlą dziecka czy pochlebstwem niewolnika, naśladownictwem olbrzymiej twierdzy, zbrojowni, więzienia, ognistego kotła, wielkiej potęgi Barad-Duru, Czarnej Wieży, która nie ścierpiałaby rywala, śmiała się z pochlebstw i czekała spokojnie do czasu, czując się bezpiecznie w swojej pysze i niezmiernej sile.

Teraz Gandalf pierwszy dotarł do kamiennego słupa z Białą Ręką i minął go; wtedy dopiero jeźdźcy ze zdumieniem spostrzegli czerwone paznokcie; ręka nie była już wcale biała, lecz poplamiona jak gdyby skrzepłą krwią. Gandalf odważnie posuwał się naprzód we mgle, inni, chociaż niechętnie, jechali za nim. Pani Limanniel jechała tuż za czarodziejem, a serce jej krwawiło boleśnie w jej piersi. Okolica wyglądała tak, jakby przez nią przeszła gwałtowna powódź, przy drodze rozlewały się szerokie kałuże, woda wypełniała wszystkie zagłębienia i ciekła strugami wśród kamieni. Wreszcie Gandalf zatrzymał się i skinął na towarzyszy. Przed nimi mgła się rozwiała, świeciło blade słońce. Minęło już południe. Stanęli u bram Isengardu. Ale brama leżała na ziemi, wyłamana, pogięta. Wszędzie wokół rozrzucone w szerokim promieniu lub zwalone na bezładne kopce poniewierały się kamienie, strzaskane i połupane ostre drzazgi. Ogromny sklepiony łuk trzymał się jeszcze, lecz za nim otwierała się nie nakryta już stropem jama; tunel był odsłonięty, a po obu stronach bramy w urwistych ścianach ziały ogromne wyłomy i szerokie szpary. Baszty zmieniły się w kupy gruzu. Gdyby Wielkie Morze uniosło się gniewem i runęło z burzą na ścianę gór, nie dokonałoby większego spustoszenia. Cały wewnętrzny krąg, zalany bulgocącą wodą, wyglądał jak kocioł pełen wrzątku, w którym kołyszą się i miotają przeróżne szczątki, belki, słupy, skrzynie, beczki i rozbite narzędzia. pogięte, wyłamane filary sterczały rozszczepionymi głowicami z topieli, lecz drogi były pod wodą. Na pół przesłonięta oparami skalista wysepka majaczyła jakby w wielkiej dali. Wciąż jeszcze czarna i smukła wieża Orthank stała nie tknięta przez burzę. Jasna fala lizała jej podnóża. Król i jego towarzysze patrzyli na to w osłupieniu. Rozumieli już, że potęga Sarumana legła w gruzach, lecz nie mogli pojąć, jak się to stało. Kiedy po chwili odwrócili wzrok ku sklepieniu nad rozbitą bramą, zobaczyli tuż obok olbrzymie rumowisko, a na nim dwie drobne figurki, wyciągnięte w swobodnych pozach, w szarych płaszczach, ledwie widoczne na kamieniach. Przy nich stały butelki, miski i talerze, jak gdyby dopiero co zjedli obfity posiłek i teraz odpoczywali po trudzie. Jeden, jak się zdawało, spał, drugi, oparty plecami o skalny złom, założywszy nogę na nogę, a ręce pod głowę, wydmuchiwał z ust długie pasma i małe pierścionki lekkiego, niebieskiego dymu. Zanim jednak król zdążył przemówić, mała osóbka puszczająca kółka dymu spostrzegła nagle jeźdźców, którzy nieruchomi i milczący wyłaniali się z mgły, i zerwała się na równe nogi. Był to jak gdyby młodzieniec, lecz wzrostem dwa razy mniejszy, niż bywają ludzie. Głowę miał odkrytą ukazując bujną kasztanowatą i kędzierzawą czuprynę, ale spowijał go mocno zniszczony płaszcz tego samego kroju i koloru co płaszcze, w których przyjaciele Gandalfa przybyli do Edoras. Ukłonił się bardzo nisko, kładąc dłoń na piersi. Potemzwrócił się do Éomera i Théodena.

- Witajcie w Isengardzie, dostojni panowie! I ty piękna pani!- powiedział. - Jesteśmy tu odźwiernymi, Meriadok, syn Saradoka, do usług, a oto mój przyjaciel, którego niestety, zmogło zmęczenie! - Tu znowu szastnął nogą w ukłonie. - Nazywa się Peregrin, syn Paladina, z rodu Tuków. Pochodzimy z dalekiej północy. Czcigodny Saruman jest w domu, ale na razie zajęty rozmową z niejakim Gadzim Językiem. Gdyby nie to, z pewnością wyszedłby na powitanie tak znakomitych gości.

- Z pewnością! - zaśmiał się Gandalf. - Czy to Saruman kazał wam pilnować swojej rozwalonej bramy i wypatrywać gości w krótkich przerwach między jedną a drugą butelką?

- Nie, szlachetny panie, ten szczegół uszedł jego uwagi - odparł Merry bardzo serio. - Był zajęty czym innym. Rozkaz otrzymaliśmy od Drzewca, który przejął nad Isengardem władzę. Polecił mi przywitać władcę Rohanu w stosownych słowach. Zrobiłem to, jak umiałem najlepiej.

- A nas, swoich druhów, nie witasz wcale? Mnie i Legolasowi nic nie powiesz? - wybuchnął Gimli, niezdolny już dłużej panować nad sobą. - O łajdaki, włóczykije, powsinogi kudłate! Ładnie nas urządziliście! Z drugiego końca świata gnamy przez bagna i puszcze, przez bitwy i śmierć na wasz ratunek. A wy tu sobie ucztujecie i leżycie brzuchami do góry, a na domiar wszystkiego ćmicie fajki! Fajki! Skąd wytrzasnęliście fajkowe ziele, nicponie? Tam do licha! Tak mnie na przemian złość i radość rozpiera, że cud będzie, jeżeli nie pęknę.

- Z ust mi to wyjąłeś, Gimli - rzekł śmiejąc się Legolas, również i Limanniel zaniosła się śmiechem.- Z tą różnicą, że ja bym przede wszystkim spytał, skąd wytrzasnęliście wino?

- Czego jak czego, ale dowcipu wam przez ten czas nie przybyło - odezwał się Pippin otwierając jedno oko. - Zastajecie nas na polu chwały, wśród dowodów zwycięstwa i zdobycznych łupów, a pytacie, jak doszliśmy do tej odrobiny dobrze zasłużonych pociech.

- Dobrze zasłużonych? - spytał Gimli. - Trudno mi w to uwierzyć. Jeźdźcy śmieli się słuchając tej rozmowy.

- Nie ma wątpliwości - rzekł Théoden - że jesteśmy świadkami spotkania kochających się przyjaciół. A więc to są, Gandalfie, twoi zagubieni towarzysze? Sądzone mi w tych dniach oglądać coraz to nowe dziwy. Wiele ich już widziałem, odkąd wyruszyłem z domu, a teraz oto mam przed sobą jeszcze jedno plemię znane tylko z legend. Czy się mylę, czy też jesteście niziołki, a jak u was mówią: hobbitowie?

- Hobbici, królu, jeśli łaska - poprawił Pippin.

- Hobbici? - powtórzył Théoden. - Dziwnie zmieniacie wyrazy, ale ta nazwa brzmi dość ładnie. Hobbici! Wszystko, co słyszałem o was, blednie wobec rzeczywistości.

Merry ukłonił się. Pippin także wstał i złożył królowi niski ukłon.

- Łaskawy jesteś dal nas, królu! Bo mam nadzieję, że tak należy sobie twoje słowa tłumaczyć - rzekł. - Ale mamy nowe dziwo. Przewędrowałem bowiem wiele krajów, odkąd opuściłem własny, a nie spotkałem ludu, który by znał jakieś opowieści o hobbitach.

- Mój lud przybył przed laty z północy - odparł Théoden. - Nie będę cię jednak zwodził: nie ma wśród nas legend o hobbitach. Mówi się tylko, że gdzieś, bardzo daleko, za górami i rzekami, żyje plemię niziołków, zamieszkujące nory wykopane w piaszczystych wydmach. Lecz legendy nie wspominają o wspaniałych czynach tego plemienia, ponieważ wieść głosi, że nie lubi ono trudzić się i schodzi z oczu ludziom, umiejąc znikać błyskawicznie, a także zmieniać głos i ćwierkać jak ptaki. Teraz widzę, że można by znacznie więcej o was powiedzieć.

- Z pewnością, królu! - rzekł Merry.

- Na przykład - ciągnął Théoden - nikt mi nie mówił, że hobbici puszczają ustami dym.

- W tym nic dziwnego - odparł Merry - bo sztukę tę uprawiamy dopiero od kilku pokoleń. Tobold Hornblower z Longbottom, z Południowej Ćwiartki, pierwszy wyhodował w swoim ogrodzie prawdziwe fajkowe ziele około roku 1070, według naszej rachuby czasu. Jakim sposobem stary Toby to ziele zdobył...

- Nie wiesz nawet, królu, co ci grozi – przerwała Limanniel ciągle chichocząc pod nosem. - Hobbici gotowi siedząc na ruinach rozprawiać o uciechach stołu lub rozpamiętywać szczegóły z życia swoich ojców, dziadków, pra- i prapradziadków oraz dalszych krewniaków aż do kuzynów dziewiątego stopnia, jeżeli zachęcisz ich do tego nadmierną cierpliwością. Odłóżmy historię fajkowego ziela do sposobniejszej chwili. Powiedz mi, Merry, gdzie jest Drzewiec?

- Daleko stąd po stronie północnej - odparł Merry. - Poszedł napić się wody, czystej wody. Większość entów jest tam z nim, ale jeszcze nie skończyli roboty.

Merry wskazał na dymiące jezioro. Patrząc na nie, jeźdźcy usłyszeli odległy łoskot i turkot, jakby lawina toczyła się ze zbocza gór. Gdzieś w oddali rozlegało się pohukiwanie, przypominające tryumfalny głos mnóstwa rogów.

- A więc Orthank został bez straży? - spytał Gandalf.

- Wystarczyłaby woda - rzekł Merry. - Ale paru innych entów czuwa. Nie wszystkie słupy i filary widoczne na równinie wbił tutaj Saruman. Żwawiec, jeśli się nie mylę, stoi pod skałą, opodal podnóża schodów.

- Tak, widzę tam wysokiego, siwego enta - powiedział Legolas. - Ramiona trzyma spuszczone i stoi nieruchomo jak słup.

- Południe minęło - rzekł Gandalf - a my od świtu nic w ustach nie mieliśmy. Mimo to chciałbym pogadać z Drzewcem możliwie bez zwłoki. Czy nie zostawił dla mnie żadnych poleceń, czy też może wywietrzały wam z głowy przy butelce i pełnej misce?

- Zostawił - odparł Merry - i właśnie miałem ci to powiedzieć, ale zasypaliście mnie innymi pytaniami. Kazał oświadczyć, że jeśli król Riddermarchii i Gandalf, a także piękna Pani zechcą łaskawie pofatygować się pod północną ścianę, zastaną tam Drzewca, który rad ich powita. Od siebie dodam, że znajdą tam również obiad, i to najlepsze przysmaki, specjalnie wyszukane i dobrane przez waszego tu obecnego pokornego sługę - zakończył z ukłonem. Gandalf roześmiał się

. - Od tego należało zacząć! - rzekł. - No, co, Théodenie, czy chcesz jechać ze mną na spotkanie z Drzewcem? Trzeba okrążyć jezioro, ale nie będzie to daleka droga. Od Drzewca dowiesz się wielu ciekawych rzeczy. Bo to jest Fangorn, najstarszy i najdostojniejszy z entów, a z jego ust usłyszysz mowę najstarszych istot żyjących na świecie.

- Pojadę z tobą - odparł Théoden. - Do widzenia, hobbici! Chciałbym was ujrzeć w swoim domu! Tam siądziemy sobie wygodnie i opowiecie mi wszystko, co wam serce podyktuje, o swoich przodkach choćby od stworzenia świata, o Toboldzie Starym i o jego ziołach. Do widzenia! Hobbici skłonili się nisko.

- A więc to jest król Rohanu! - szepnął Pippin. - Sympatyczny staruszek. Bardzo grzeczny.

-Tęskniłam za wami!- powiedziała do nich Limanniel.- Nawet nie wicie jaka jestem rada widząc was całych i zdrowych!


[Liczba słów: 3530]

Continue Reading

You'll Also Like

111K 10.9K 70
"-A więc zwiałeś?- rzucił milioner, posyłając chłopcu oskarżycielskie spojrzenie, którego ten nie mógł zobaczyć. Peter znów wzruszył ramionami, zacis...
43.3K 2.3K 86
PART I |Lina, córka Tony'ego Starka, wprowadza się do Avengers Tower, gdzie jej sąsiadem staje się Bucky Barnes. Ich relacja szybko staje się skompli...
144K 3.9K 172
⚠️!!‼️Zaburzenia odżywiania, przekleństwa, przemoc, ataki paniki, sceny 18+ ‼️!!⚠️ Siostra Karola, o której praktycznie nikt nie wie. Mieszka w Angli...
18.4K 1.5K 43
🧡Harry Potter ma wygląd po Jamesie i oczy po Lily, ma dwójkę wspaniałych przyjaciół, talent do pakowania się w kłopoty i... starszą siostrę. 🧡Rosem...