𝖗𝖔𝖟𝖉𝖟𝖎𝖆ł 𝖛𝖎𝖎

1.5K 153 275
                                    

         Francuz spożywał śniadanie w ciszy. W pomieszczeniu małego domu rozlegał się jedynie dźwięk taniego telewizora z włączonymi wiadomościami.

— W całej Japonii już o tym mówią... Wszystko przez kwiaty. — Westchnął, widząc artykuł o morderstwie młodego małżeństwa i detektywki. Przeżuł kolejną łyżkę czekoladowych płatków śniadaniowych. Ostatnio musiał dużo oszczędzać i... tak wyszło. — Ciekawe, czy te informacje dotarły do Europy? Jeśli tak, to spotkanie z nim będzie musiało być zabawne — mruczał pod nosem, sprzątając po sobie. Często bredził. Poszedł z zastawą do niedużej kuchenki tuż obok saloniku z miejscem do spożywania posiłków. — Ciekawe, co powie? "To twoja sprawa?"... Pewnie tak zapyta. O, albo bardziej dosadnie! — Zaczął zmywać, wiedząc, że później nie będzie miał na to ochoty. — "Michelle, coś ty odjebał? Na miłość boską!". Nie widziałem się z nim dwa lata, pewnie się wkurwi, widząc mnie. Albo ucieszy. Trudno stwierdzić. Po klechach niczego nie można się spodziewać. Dawno się nie widzieliśmy — zaczął się powtarzać i mówić od rzeczy. — Choć może być też tak, że Val nie będzie wiedzieć o niczym... I tak mu się wyspowiadam. Dosłownie. Choć nie pamiętam, jak to się robi, ale trudno. Trzeba sobie ulżyć, rozładować stres. — Spojrzał na okno, na piękne, błękitne jak jego oczy niebo. — Trzeba będzie też się spakować, wybrać ubrania na drogę.

Udał się do swojej sypialni, w której miał szafę z ubraniami oraz walizkę. Drzwi otworzył lewą zabandażowaną ręką, a wchodząc do środka minął swoją strzelbę opartą o ścianę.

* * *

         Ostatni czas był dla nastolatka trudny. Zaczął się listopad, było po jej pogrzebie. Poza wciągnięciem się w wir pracy często spacerował po mieście. Starał się słuchać doktora Williama, wszak ten był starszy od niego, wiedział więcej.

         Atsushi westchnął, po raz kolejny chodząc po doskonale znanym sobie parku. Był tu nie raz. Znał to miejsce. Wieczory, gdy było już ciemno, były całkiem ładne.

Zamierzał usiąść na ławce, z której rozlegał się widok na morze i na której zawsze siadał, jednakże dojrzał na niej kogoś. Niewątpliwie była to sylwetka szczupłego mężczyzny w kurtce, czapce i szaliku. Choć złotooki początkowo zamierzał odejść, nie podchodzić do niego, to człowiek ten dziwnie go do siebie przyciągał, nie dałoby się określić, dlaczego.

Z tego powodu Nakajima dał prowadzić się nogom. Podszedł do ławki  i usiadł obok osoby, której myślał, że nie znał. Wtedy ona odwróciła w jego stronę bladą twarz z czarnymi oczyma w których odbijały się światła latarni. Ciemne rzęsy okalające ślepia dawały wrażenie ram wokół obrazu. Dłuższe czarne kosmyki włosów wpadały pod szal.

W pewnym momencie mężczyzna otworzył blade, choć zaróżowione przez mróz, tak samo jak policzki, usta i coś powiedział.

— Znowu ty? — zapytał.

Wtedy młodszy otrząsnął się lekko, zaczęło dochodzić do niego, iż... Przez chwilę nachalnie wpatrywał się w twarz Ryunosuke Akutagawy, z którym to już nie pierwszy raz spotyka się przypadkiem w tym miejscu.

— O, hej, Akutagawa — wypalił lekko zażenowany.

— Dlaczego żeś usiadł obok mnie?

— A dlaczego siedzisz tu tak samotnie?

Oboje na chwilę się uciszyli.

Atsushi westchnął.

— Nie wiem. Tak wyszło. Ostatnio mam dużo nerwów, a coś kazało mi tutaj usiąść — stwierdził.

𝖘𝖕𝖗𝖆𝖜𝖆 𝖈𝖟𝖆𝖗𝖓𝖊𝖏 𝖗𝖔́𝖟̇𝖞 | shin soukokuWhere stories live. Discover now