– Pola! Nie zasypiaj, kochanie! Jeszcze chwila.

Prowadzę jak szalony, trąbiąc i olewając wszelakie znaki zakazu, nakazu czy inne "stopy". W moim ramieniu tkwi kula, uniemożliwiająca pełną motorykę prawej ręki. Zmiana biegów powoduje ból, ale ważniejsze jest, by dowieźć ich do szpitala.

*

– Można to wycisnąć jak pryszcza? – ponaglam lekarza wyciągającego kulę z mego ramienia, chcę czym prędzej zobaczyć ukochaną i naszego cherubinka.

– Jak nie usiądziesz spokojnie, człowieku, to ci przyszyję policzek do ręki! – groził błękitny kitel.

Szacuję jego kruchość i chudość na swoją korzyść. Wstaję.

– Plaster wystarczy – oznajmiam.

– Dwa szwy i strzał na tężec! – upiera się mój dyplomowany znachor, ciągnąc mnie z powrotem na leżankę. – Jak wda się zakażenie, to możesz stracić rękę.

– Co z Polą? Jak Julek? – zaczepiam pielęgniarkę, która kilka minut wcześniej obiecała informować mnie na bieżąco. Uśmiecha się do mnie pocieszająco i sugeruje, że lekarz za chwilę ze mną porozmawia. Dobrze! Błękitny kitel skończył szycie i dźgnął mnie strzykawką z igłą do faszerowania indyka zanim zdążyłem zauważyć, co zamierza. Zaciskam zęby, lecz zdradzieckie łajzy wylewają mi się z oczu.

– Człowieku, przyjąłeś kulkę i z pół sprawną ręką przyjechałeś autem, a teraz płaczesz od iniekcji?

– Doktorze! – Pielęgniarka zwróciła koledze uwagę. Podchodzi do mnie. – Rozumiem, że te łzy to z obawy o bliskich. Proszę się nie martwić, są w dobrych rękach – mówi oficjalnym tonem, obserwując wychodzącego lekarza. – Chłopiec jest tylko odwodniony i wycieńczony. Żadnych urazów – dodaje, gdy zostajemy sami. – Właśnie zakładają mu sondę do karmienia, więc mogę pana zaprowadzić do synka za chwilę, jak tylko założy pan szpitalną koszulę, tę lepiej wyrzucić.

Uspokoiła mnie odrobinę. Zgodnie z obietnicą wraca po kwadransie. Kiedy widzę Julka... O Boże! Leży w tych rurkach i kablach! Mój mały chłopiec tam leży, a ja znów płaczę. Ktoś poklepał mnie po ramieniu. Kątem oka widzę różowy uniform. Tytuł na identyfikatorze sugeruje, że to lekarz.

– Chłopiec jest stabilny – zaczął dość optymistycznie. – Na razie nieprzytomny, ale jego stan dobrze rokuje. Dokarmimy go przez sondę, kroplówkami wyrównamy poziom płynów, jest duża szansa, że odzyska przytomność jeszcze tej nocy.

– To dobrze. – W końcu mogę wziąć głęboki wdech i jest on lekki od ulgi. Jeden z kamieni ciążących na mym sercu spadł, z hukiem uderzył o podłogę. – A Pola? – Wyraz twarzy doktorka nie pozostawia złudzeń.

– W tym przypadku mamy więcej urazów. Obrażenia są liczne i rozległe. – Zerknął w tablet, na którym pojawiały się zdjęcia kości. – Złamane dwa żebra, na szczęście bez przemieszczenia. Zwichnięte nadgarstki... – wymienia, a ja boję się, że ta lista nie ma końca. Tak jak skala bólu, jaki przeżyło moje kochanie. – Na tę chwilę będziemy ratować słuch. Wdała się poważna infekcja w miejscu amputacji ucha, więc konieczna będzie...

– Mogę zobaczyć Polę? – wtrącam, bo już się niecierpliwię.

– Musi pan wiedzieć, że ofiara była wielokrotnie...

– Starczy doktorze. Chcę ją zobaczyć.

– W tej chwili chirurg i otolaryngolog konsultują pacjentkę.

– Proszę.

– Po konsultacji – zastrzegł.

Czekam cierpliwie, siedząc pod salą numer czternaście, w której, jak mi powiedziano, jest Pola. Lekarze wchodzą i wychodzą, pielęgniarki co chwilę donoszą tace przykryte płótnem lub przyjeżdżają metalowymi szafkami z brzęczącą zawartością. Denerwuję się coraz bardziej. Chcę być również przy Julku, by czuł moją obecność. Bez chwili namysłu kieruję się na oddział pediatrii.

Mój chłopiec śpi podłączony do kroplówek, a z nosa i ust wystają mu rurki. Widok małego Julka z tak bliska, z całym medycznym osprzętem zwala mnie z nóg. Dosłownie. Osuwam się po ścianie i płaczę. To wszystko przeze mnie! Emocje ostatnich dni puszczają się łzawym potokiem.

Pielęgniarka, widząc mój stan rozpaczy, pomaga mi wstać. Razem podchodzimy do łóżeczka. Obserwuję, jak głaszcze chłopca po główce, sprawdza monitory oraz stan kroplówek. A ja? Ja boję się go dotknąć. Kobieca dłoń ujmuje moją, po to, by położyć ją na złotych loczkach.

– Jestem, malutki – szepczę załamującym się głosem.

Nie wiem, jak długo trwam przy Julku, ale w końcu lekarz prosi mnie do sali, gdzie leży Pola.

– Pacjentka odzyskała przytomność – zakomunikował krótko.

Biegnę co sił w nogach. Domykająca się winda przytrzaskuje postrzelone ramię, wywołując ból, od którego robi mi się gorąco, lecz w głowie noszę zbyt wiele obaw, by poświęcić temu bodźcowi choćby chwilę uwagi.

Dobiegam z kaszlem w gardle. Pieprzone fajki.

– Witaj, kochanie. – Podchodzę do łóżka, chcąc chwycić Polę za dłoń.

Odsunęła ją. Patrzy na mnie pełnym bólu wzrokiem, a ja czuję, że coś między nami umarło. Nie potrafię odnaleźć się w jej oczach.

– Poluś, kochanie – zaczynam, lecz nie wiem, co mógłbym jej powiedzieć poza tym, że jest mi cholernie przykro. – Widziałem Julka. Wszystko z nim w porządku, a ty? Jak się trzymasz?

– Nie może mówić, stan zapalny rany objął szczękę, a obrzęk uniemożliwia ruszanie żuchwą – usprawiedliwiał ją lekarz. – Za chwilę zabierzemy pacjentkę na blok chirurgiczny.

Całuję Polę w policzek. Zero reakcji. Nadal martwy wzrok i kamienna twarz. Wie, że to przeze mnie przeszła piekło, nie musi mi o tym mówić.

– Przepraszam, kochanie – szepczę nachylony do niej.

Unosi drżącą dłoń i przykłada ją do mojego policzka. Przykrywam ją swoją, dociskam mocniej. Tama znów pękła. Moje łzy spływają po jej ręce aż do łokcia, gdzie wsiąkają w biały materiał szpitalnej pościeli.

To wszystko było przeze mnie. To moja wina!

Kilkoro ludzi w kitlach i czepkach otoczyło łóżko. Pożegnałem się, po czym zostałem wyproszony. Wyjeżdżają, a ja patrzę, jak znikają za drzwiami windy.

W kieszeni wibruje telefon.

– Mam dla ciebie prezent. Czekam przed szpitalem. – Słyszę głos Mieszka, ale sygnał nagle informuje mnie o zakończeniu połączenia.

Jestem zmęczony. Nie mam ochoty na kalambury. Mimo to wychodzę z budynku i kieruję się prosto do furgonetki, o którą wsparł się Mieszko.

– Jedziemy do lasu postrzelać? – pyta, otwierając drzwi.

W środku leży ON – przyczyna moich problemów.

– Teodorze, do ciebie należy decyzja, co z nim zrobimy – ponagla mnie Mieszko.

– Nigdy nikogo nie zabiłem – przyznaję. – Nie chcę stać się nim.

– Co mam przez to rozumieć?

– Wydaj go policji. Wydaj go z całym materiałem obciążającym. Dopilnuję, by dostał odpowiednią karę. Teraz najważniejsza jest Pola.

– Pamiętasz, że musicie zniknąć? Nie wiadomo jak daleko sięgają macki tego ścierwa.

– Jak? Pola właśnie dostała narkozę, a Julek...

Zamiast łez gniew napłynął mi pod powieki, czuję siłę, o jakiej istnieniu nie miałem pojęcia do tej pory. Palce same zacisnęły się w pięści. Mój worek do bicia spogląda na mnie wielkimi z przerażenia oczami. Niemo błaga o litość, gdy ładuję się na tył furgonetki z wyrazem pogardy na twarzy.

Mieszko pozwala mi wyrazić wkurwienie najlepiej jak umiem, po czym stanowczo kończy młócenie.

– Co ma wisieć, nie utonie, Teodorze.

Rany Julek! #1 Teo [ZAKOŃCZONY]Donde viven las historias. Descúbrelo ahora