inops

478 24 9
                                    

Hamilton

imagin | john laurens

Była wiecznie roześmiana. Właśnie przez to ją zapamiętał. Przez ten śmiech, dźwięczny i perłowy.

Och i głos. Ciepły, przyjemny, pełen miłości, ale... Stanowczy? Tak, chyba właśnie stanowczy.

I postawa jej ciała. Pewna siebie, dość władcza, może nie przystawała damie. Ale może ona nie chciała, by ta postawa była odpowiednia?

I jej suknie. Tak ubogo zdobione jak na arystokratkę. Zawsze takie ponure, najczęściej ciemno fioletowe, prawie czarne. Podbijały jej wesołe usposobienie.

I aksamitka na jej szyi. Nosiła ją zawsze. A przynajmniej miała ją za każdym razem, gdy widywał ją na ulicach Nowego Jorku. Gdy stąpała lekko, niemal tanecznie. Z taką piękną gracją.

A on wciąż nie znał jej imienia.

Widywał ją z siostrami Schuyler. W ich towarzystwie czuła się chyba najlepiej. Wydawała mu się taka wolna.

Pragnęła wolności, tak jak wszyscy. Po prostu jej było nieco trudniej o tę wolność zawalczyć. Była kobietą. A kto traktuje poważnie zdanie kobiet?

Więc stroniła od mężczyzn, czego ci zdawali się nie zauważać, bo wciąż walczyli zaciekle o jej względy. Względy bogatej, pięknej, dobrze wychowanej panny, u której John Laurens nie miał najmniejszych szans.

***

- Ten jest mój.

Szept był cichy, jednak [T.I.] usłyszała go doskonale. Spojrzała po Elizie, na której policzki wkradł się ten uroczy róż i już wiedziała. I och, jakże jej współczuła tej głupiej miłości, która uderzyła ją jak grom z jasnego nieba.

A potem ona stała się tak samo bezsilna jak jej młodsza przyjaciółka. Poczuła, jak jej kruche serce obija się niemal o żebra, a oddech stał się nieprzyjemnie drżący. Bo nie wierzyła własnym oczom.

Był żołnierzem, widziała to. Ale to wcale nie sprawiło, że chciała odwrócić od niego wzrok. Ba, wydał się jej nawet bardziej urokliwy. Bo widziała w nim tę wolę walki, chęć obrony słabszych, ale i dobroć. Widziała w nim wszystko to, co trudno było jej dostrzec w innych żołnierzach.

A gdy ruszył w jej stronę, krokiem pełnym elegancji, nie wiedziała już czy uciekać czy zatrzymać na nim spojrzenie jeszcze moment dłużej.

Zatrzymał się tak blisko niej, że mogła utonąć w głębi jego błyszczących oczu. A jego uśmiech... Ten czarujący uśmiech zwalał ją z nóg.

- Marie-Joseph Paul Yves Roch Gilbert du Motier Marquis de Lafayette - przedstawił się z gracją, po czym ucałował grzbiet jej dłoni. Był francuzem, słyszała ten akcent. Wydawał jej się tak romantyczny, że niemalże ulotny.

Dziewczyna dygnęła mało elegancko i jakby zapomniała języka. Poczuła jak jej policzki otula nieprzyjemne ciepło, więc zreflektowała się szybko.

- [T.I.] [T.N.].

- Pozwolisz, pani, że ci kogoś przedstawię - zaczął cicho, proponując jej ramię. Ta przyjęła je niepewnie i dała się prowadzić wzdłuż wysokiej, jasnej ściany.

- Gdzie mnie zabierasz?

- Mam zamiar zmienić twoje życie.

***

- Albo ty do niej podejdziesz, albo ja to zrobię - stwierdził niemal beznamiętnie Lafayette, mierząc wzrokiem kobietę od stóp do głów. Była atrakcyjna, bogata. Ale nie dla niego.

Multifandomowe imaginy | one-shoty | x readerWhere stories live. Discover now