prionsa

1.4K 34 3
                                    

Supernatural

imagin | jack

postać na prośbę ZbawcaOlimpu

Roześmiana, rumiana [T.I.] doskoczyła do niedużego okna, skąd widziała całe, rozświetlone niebo. Lekko i jak najciszej umiała, odsłoniła niebieską, powiewającą na wietrze jak chorągiew zasłonkę. Oniemiała otworzyła usta, a z jej gardła omało nie wydobył się podekscytowany pisk. W ostatnim momencie zasłoniła swoje usteczka małą rączką.

Gdy usłyszała ciche kroki w korytarzu, jak szalona rzuciła się w stronę swojej poduszki. Nakryła się kocem po sam czubek głowy, oddychając nierówno. Zamknęła oczy, udając, że od dawna pogrążona jest głębokim śnie.

Drzwi od jej dziecięcego pokoju otworzyły się z cichym wyciem, przypominając o złym stanie zawiasów. W progu pomieszczenia stanęła wysoka kobieta, uśmiechając się pod nosem. Weszła w głąb sypialni, nieco mocniej otulając się swoją puchową bluzą. W pokoju było niebywale zimno.

Kobieta usiadła na łóżku dziewczynki, delikatnie układając dłoń na jej plecach. [T.I.] przeszedł niespodziewany dreszcz, jednak wciąż udawała, że śpi. Pani domu uśmiechnęła się pod nosem, kręcąc głową z rozbawieniem.

— Wiem, że nie śpisz — wyszeptała z czułością. Dziewczynka wzięła głęboki wdech, gwałtownie odwracając się w stronę kobiety. Powoli zsunęła koc ze swojej czerwonej twarzy, uśmiechając się niewinnie.

— Skąd? — zapytała. Chciała wykazać się sprytem i z lekka rozproszyć matkę, by ta nie myślała o karze. W końcu polecenie kobiety, dotyczące położenia się do łóżka, było wyraźne.

— Matczyny instynkt — zachichotała, a [T.I.] zmarszczyła tylko brwi, nie rozumiejąc słów rodzicielki. Mimo to uśmiechnęła się ciepło, układając swoją dłoń na tej matki. Podciągnęła się do siadu, znów wyglądając przez okno.

— Czego wypatrujesz? — zapytała kobieta, spoglądając z zaciekawieniem na córkę. Potem zwróciła swoje lekko zagubione spojrzenie na niebo, jednak nie dostrzegła tam niczego niezwykłego. Było ciemne, jakby burzowe. Jasna tarcza księżyca dawała bałamutne światło, dzięki któremu można było dostrzec wysokie korony drzew. To samo, co każdej nocy.

— Spadającej gwiazdy — wyszeptała jakby w obawie, że wymarzone ciało niebieskie jej się nie objawi, onieśmielone jej zbyt głośnym głosem. Na parapecie zaskrzeczała maleńka żabka, a [T.I.] posłała jej karcące spojrzenie.

— Jakie jest twoje życzenie? — zapytała kobieta, w opiekuńczym geście kładąc dłoń na ramieniu córki. Nieco wygodniej ułożyła się na łóżku, również wypatrując wyczekanej gwiazdki.

— Chciałabym, żeby książę na czarnym koniu obronił mnie przed tym potworem z szafy — wyjawiła nieśmiało i przymknęła gwałtownie oczy, gdy niespodziewanie uderzyło ją światło bijące od jednego z ulicznych neonów.

— Dlaczego koń ma być czarny? — zapytała jej matka, dusząc wewnątrz siebie wesoły śmiech. Uklęknęła na pościeli, po czym otworzyła okno na oścież, wychylając się przez nie nieznacznie. W twarz uderzyło ją zimne powietrze, wpychając na jej usta uśmiech.

— Bo mój książę nie jest taki, jak inni i nie jeździ na białych koniach. — Wytłumaczyła z lekkim wyrzutem, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. — Mamo, patrz! Spada!

***

Dziewczyna odwróciła twarz w prawą stronę, wyginając tym samym obolały kark. Resztkami sił nieelegancko splunęła krwią, która popłynęła po ciemnym piachu. Czuła, że powoli traci przytomność, jednak nie pozwalała powiekom się zamknąć, co kosztowało ją nie lada wysiłek.

Siedzące po drugiej stronie pomieszczenia monstrum wydało złowrogi syk, niosący się się leniwie po całym pomieszczeniu. Potwór wyszczerzył rząd ostrych jak igły zębów, które błysnęły bielą. Wstał z krzesła, po czym ruszył w stronę [T.I.] wijąc się niczym wąż. Dopiero, gdy stanął w świetle talmudycznego, platynowego księżyca, kobieta mogła dostrzec jak wyglądał.

Wysoki, rudy chłopak o bladej cerze. Jego twarz zdobiona była wieloma wesołymi piegami, sprawiając wrażenie uprzejmego nastolatka. Poprawny wizerunek psuła obrzydliwa, czerwona ciecz, sącząca się jadowicie między jego zębami. Kilka samotnych kropel spłynęło po jego szpiczastej brodzie, kapiąc na drewnianą posadzkę.

Kobieta tęsknym wzrokiem spojrzała za zmarnowaną krwią. Należała do niej.

Łowcy umierają młodo. Wiedziała to. Ale dlaczego nie miała uratować kilku innych nastolatków, dorosłych czy dzieci? Ile warte było jej życie, gdy w grę wchodziło istnienie wielu innych? Czy miała w ogóle prawo zignorować fakt, że wiedziała o zjawiskach nadprzyrodzonych i żyć dalej?

Co by to było za życie? Za każdym razem, gdy czytałaby o ataku dzikiego zwierzęcia, zastanawiałaby się, czy to nie wilkołak. Każdy dziwny zgon tłumaczyłaby opętaniem. Ciało osuszone z krwi musiało być zasługą wampira. A ona mogła temu zapobiec.

To, co było jej dane, przeżyła dobrze. Umierała więc godnie. I mimo iż czuła, że życie opuszcza ją z każdą kroplą krwi, która sączyła się z jej zmęczonej szyi, uśmiechnęła się. Była gotowa.

Drzwi wpadły do pomieszczenia z hukiem, upadając niemal na sąsiednią ścianę. A pokój wcale nie był taki mały.

W progu stanął wysoki brunet. Brunet? Blondyn. Kobieta już nie wiedziała. Wszystko zlewało się w pustą nicość. Wszystko, co wtedy widziała, wyglądało jak rozmazane zdjęcie. Pojedyncze plamy kolorów traciły swój żywy kolor, stopniowo przechodząc w głęboką, smutną czerń.

— Zabierz ją do auta! — krzyknął Dean, szarżując na wampira niczym rozsierdzony byk. Sam pognał mu na pomoc, nie tracąc nawet chwili na zastanowienie. Jack został sam.

Spanikowany podszedł do niemal nieprzytomnej dziewczyny, próbując ją ocucić do stanu przynajmniej szczątkowej świadomości. Jednak gdy tylko delikatnie dotknął jej ramienia, kobieta wydała dziwny pomruk. Jack uznał, że cierpi.

Gdy już chciał złapać ją w swe ramiona, by wypełnić polecenie Deana, oniemiał. Pod kurtyną włosów, na twarzy dziewczyny dojrzał uśmiech. Spokojny, błogi, szczęśliwy… dziwny.

— Pomóż mi — wyszeptała, co kompletnie wybiło go z chwilowego osłupienia. Jak najdelikatniej potrafił, ułożył jedną z rąk pod zgięciem jej kolan, a drugą na kruchych plecach. Podniósł się na klęczki, aby potem nieporadnie wstać. [T.I.] zacisnęła zęby.

Nie wiedziała, jak wygląda jej wybawca. Nie wiedziała, czy jest przystojny, czy szpetny, czy jest blondynem, czy brunetem, czy jego głos jest ciepły i dobry, czy zimny jak sopel lodu. Kochała go.

Zimne powietrze zaczęło smagać jej policzki. Zaczęła płytko oddychać, chcąc zaczerpnąć go jak najwięcej. Jej płuca były zbyt małe.

Na chwilę otworzyła oczy. Jedyne, co widziała to czerń. Tym razem nie była zimna, złowroga, okrutna. Błyszczała blaskiem dobrotliwego księżyca. Jemu też była wdzięczna.

— Mój książę…

Multifandomowe imaginy | one-shoty | x readerWhere stories live. Discover now