Dom

68 10 27
                                    

Jechaliśmy kilka minut między rzędami grubych konarów drzew. Mijając skromną tabliczkę z napisem "warries farm", zatrzymaliśmy się przed mrocznie wyglądającą, dużą bramą. Przeszedł mnie zimny dreszcz.

- Ach, Mary Kate miała tu czekać. Przecież mówiłem jej, że niedługo wrócę - mruknął doktor jakby sam do siebie, w niewielkim rozdrażnieniu.

Wysiadł z samochodu i otworzył bramę wjazdową. Jechaliśmy powoli po drodze z obrośniętych trawą, szarych kostek brukowych.

Gdy samochód psychiatry ostatecznie zatrzymał się przy jednym z ogołoconych z listków żywopłotów, mogliśmy spokojnie wysiąść.

Zauważając to, co właśnie miałam przed sobą nabrałam jak najwięcej powietrza w płuca. Tuż przede mną stał ogromny drewniany dom. Wydawał się bardzo stary. Ocknęłam się dopiero słysząc trzask klapy bagażnika. Za mną był doktor Gordon prowadzący moją szarą walizkę.

Szłam przed siebie w fascynacji oglądając ogromny dom. Weszliśmy po kilku schodach na ganek, stawając tuż na przeciw otwartych na oścież, drzwi głównych. Nie mogłam się ruszyć. Jakiś strach w środku mnie, którego nie dało się zdefiniować słowami trzymał moje nogi, nie dając im zrobić choćby jednego kroku w przód. Chciałam się cofnąć, jednak usłyszałam za sobą głos psychiatry.

- Zapraszam. Czas na twoją terapię - powiedział spokojnie doktór.

Kiwnęłam twierdząco głową i łamiąc barierę niewytłumaczalnego strachu z przed chwili, przekroczyłam próg domu.

Kątem oka widziałam jak psychiatra za mną, zdejmuję swój czarny płaszcz i wiesza go na stojącym nieopodal wieszaku. Uważne się rozglądając, szłam dalej. Na zimny przedsionek przebijała się struga światła, za którą postanowiłam pójść. Stanęłam w progu kolejnego pokoju.

Było tam jasno i ciepło. Panowała miła atmosfera. Znajdywał się tam w zasadzie jedynie duży stół, przy którym większość miejsc była już zajęte.

Dziewczyna ubrana w ciemne ubrania, z kruczoczarnymi włosami smętnie spoglądała na swój talerz. Mężczyzna po jej lewej stronie wyglądał na dużo starszego od niej. Jadł łapczywie kawałek steka, rozglądając się dookoła z niepokojem. Za to nieco młodszy mężczyzna po prawej strony czarnowłosej dziewczyny jadł w spokoju swoją porcję zupy. Wyglądał na odizolowanego i zamyślonego. Między nimi krzątała się starsza kobieta w fartuchu, podając to nowe potrawy.

- O! Pan doktor! Zdążył pan na obiad! - rozległ się radosny głos kobiety w fartuchu.

Przeszedł mnie nie przyjemny dreszcz, kiedy akompaniament sztućców pacjentów przy stole ustał, a ich podejrzliwe spojrzenia spoczęły na mojej osobie.

Przełknęłam głośno ślinę, kurczowo łapiąc prawą ręką za lewe ramię i wbijając w nie paznokcie.

Poczułam jak doktor Gordon lekko popycha mnie do przodu, przez co prawie potknęłam się o własne nogi.

Stanęłam niepewnie w pełnym świetle jadalni, przed obserwatorami.

Zapadła niezręczna cisza, którą co jakiś czas za głuszał trzask ognia w kominku.

- To Blueberry Collins - przedstawili mnie psychiatra, wskazując na mnie dłonią, przerywając niezręczną ciszę.

Widziałam jak jeden z mężczyzn ze zrozumieniem kiwa głową i wraca do jedzenia swojej porcji obiadu.

- Miło - odparła smętnie dziewczyna - ciekawe ile wytrzyma i kiedy wykituje - dodała z nieznacznym mruknięciem.

Widziałam jak doktor Gordon karci ją za tę uwagę rozłoszczonym wzrokiem.

BlueberryWhere stories live. Discover now