Urodziny

44 9 2
                                    

Reszta wieczoru minęła spokojnie, a to za sprawą tego, iż zamknęłam się na klucz w swojej sypialni.

Nie poruszyło mnie ciche pukanie Peny, płacz matki, która wciąż martwiła się czy nie zrobiłam sobie krzywdy ani krzyki ojca.

W spokojnej ciszy cieszyłam się swoim towarzystwem. Żadnych pytań, fałszywych zapewnień, że wszystko będzie dobrze, żadnych krzyków, płaczy i innych czynników, które mogły łatwo wyprowadzić mnie z naruszonej już równowagi.

Następnego ranka obudził mnie jesienny deszcz, którego krople głośno uderzały w zewnętrzny parapet mojego okna. Znowu padało. Usiadłam na łóżku  i sięgnęłam dokumenty mojej terapii z etażerki przy łóżku.
Zaczęłam czytać całą broszurę.

"METODA TERAPII DOKTORA ANDERSONA GORDONA"

Głosił wyraźny nagłówek.

"Nowa niekonwencjonalna metoda leczenia chorób psychicznych, rekomendowana przez Dr Andersona Gordona."

- Anderson Gordon - powtórzyłam cicho pod nosem.

"Z zapewnień wyspecjalizowanego psychiatry wynika, iż ta metoda w niedalekiej przyszłości może okazać się dużo bardziej bezpieczna niż podawane na dzień dzisiejszy leki psychotropowe."

Gdy czytałam kolejne fragmenty notki przed oczami pojawiała mi się twarz ojca zabraniającego wyjazdu na terapię.

"Znajdujący się w lesie ośrodek medyczny Dr Gordona odizolowany jest od wszelkich rozpraszających pacjenta bodźców. Chory wśród wyspecjalizowanego personelu oraz innych pacjentów ma wyzdrowieć dzięki m.in. terapiom grupowym."

Po przeczytaniu tego fragmentu. Miałam wrażenie, że mowa jest o jakimś tęczowym przedszkolu, które zapewni  perfekcyjną edukację małym, rozkojarzonym przedszkolakom, które nie mają zielonego pojęcia o okropnych prawach tego szarego świata.

Postanowiłam zignorować niewytłumaczalną na tę chwilę nadopiekuńczość ojca i świadomie zdecydować się na tę "tęczową" terapię. 

Była niedziela. Mimo deszczowego poranka nie zapomniałam o dzisiejszych urodzinach matki. Zajrzałam pod łóżko w poszukiwaniu niedużej mieniącej się torebki prezentowej. Gdy ją sięgnęłam, sprawdziłam czy wszystko należycie znajduje się na sowim miejscu i odłożyłam ją na biurko. 

Było zbyt wcześniej by wyrywać się z prezentem. Ubrałam się w ciepły golf i wygodne dżinsy, po czym wyszłam na korytarz piętra. Było cicho - wszyscy jeszcze spali. Najciszej jak się dało zeszłam po schodach do salonu. Ogień w kominku nadal się tlił, przez co w pomieszczeniu było przyjemnie ciepło. 

Podeszłam bliżej. Tym razem nie interesował mnie żar kominka. Skupiłam się na ramkach z rodzinnymi zdjęciami, które dumnie stały na marmurowej płycie kominka. 

Wzięłam do ręki pierwsze zdjęcie. To było kilka lat temu. Mama wyglądała dużo młodziej. Uśmiechała się i nie miała tych kilku zmarszczek wokół oczu. Ojciec też był szczęśliwy. Nie miał tych siwych kosmyków, które dzisiaj zdobiły jego głowę. Kasztanowe włosy Peny związane były różowymi wstążkami w dwa francuskie warkocze. Stali zadowoleni na tle Big Bena. To ja wtedy robiłam to zdjęcie, przez co nie było mnie na nim. Za to oni? Oni razem wyglądali, tak idealnie i dumnie, że jeszcze jedna dwunastoletnia, wtedy dziewczynka, mogłaby im jedynie przeszkadzać. Przyjrzałam się dacie w rogu zdjęcia.

Anglia, Londyn 2012

Odłożyłam tę ramkę chwytając w dłoń stojącą obok. Tamto zdjęcie zostało zrobione rok później podczas naszych wakacji w Niemczech. Mieliśmy wiele szczęścia, że obok nas stała również turystka z Anglii. Po uprzejmej prośbie matki dała namówić się na zrobienie nam zdjęcia całą rodziną. Ojciec z matką wyglądali na dumnych, szczęśliwych i zakochanych. Stałam uśmiechnięta obok Peny - wyższa od niej o głowę - i cieszyłam się z pluszaka, którego dzień wcześniej ojciec wygrał dla mnie w wesołym miasteczku. 
Zdjęcie zostało zrobione w piękny, słoneczny dzień na tle Bramy Brandenburskiej.

BlueberryWhere stories live. Discover now