Rozdział 2 Część 3

3 2 0
                                    

Nie musieliśmy długo czekać zanim pojawiła się pierwsza ofiara projektu Yggdrasil. Od opublikowania wpisu o wyniesionym toporze minęły zaledwie dwa dni.

W tym czasie zdążyłem przejrzeć z Trsvisem walizkę mojego dziadka i dowiedzieć się o trzech kuzynkach mojej mamy, do których postanowiliśmy się udać. Didi, Dodo I Dada. Pod zdrobnieniem Dudu, jak wywnioskowałem kryła się moja mama.

***

-Nie możemy teraz do was wrócić. Mamy swoje zadanie do wykonania. - powiedziałem do telefonu.

-Obydwa zadania są wspólne. - odpowiedziała szybko Lili. -Ale niech ci będzie. Zostańcie tam, gdzie jesteście, pogadajcie z tą całą Didi... Ale potem wracajcie.

Rozłączyła się. 'Na razie będą musieli poradzić sobie sami.' pomyślałem I wróciłem do dziennego pokoju, w którym, przy stoliku do kawy siedzieli Travis i wysoka, chuda kobieta z grubymi warstwami makijażu na zmarszczkach i w różowym futerku. Moja ciotka.

-Kto dzwonił? - spytała kobieta.

-Znajoma. - odpowiedziałem wymijająco.

-Tak, tak. Już ja was znam... młodzi. - pochichotała sobie chwilę. -Ale nie po to przyszliście, prawda? Chcecie rozmawiać o Edwardzie.

-Owszem, nikt mi nigdy nie opowiadał o dziadku... Jaki on był, proszę pani? - musiałem się do niej tak zwracać, bo brak tej formy grzecznościowej uważała za brak szacunku. Świetna ciocia. Serio.

-Miał bzika na punkcie sprawiedliwości. Pełno forsy, którą dawał tym, co zasłużyli, a tym co nie odmawiał...

-Co znaczy zasłużyli? - spytał zaniepokojony Trav.

-Nie przerywaj mi! Doprawdy, nie wiem po co przyprowadziłeś tu ten plebs, Carterze... No ale wracając. Potrafił odmówić nawet, gdy ktoś umierał z głodu, jeśli wydało mu się to sprawiedliwe. Mnie o mało co nie wyrzucił na ulicę, gdy umarli mi rodzice! A przecież płynęła w nas jedna i ta sama krew! Zlitowała się nade mną twoja babka. Ona była dobra. Co prawda łoiła twoją matkę sznurem od żelazka, ale ten diabli pomiot na to zasłużył. Była najgorszym bachorem jakiego znałam, ta twoja matka...

Travis przełknął ślinę, widząc jak zmienia mi się wyraz twarzy.

-Cart... - zaczął

-Nikt. Nie. Będzie. Obrażał. Mi. Matki. - wstałem, zabrałem mu filiżankę z kawą, bo ja i Didi swoje wypiliśmy i całą zawartość wylałem kobiecie na głowę. -Zasłużyłaś na to diabli pomiocie. Trav, wychodzimy. Nie będziemy już rozmawiać z tą panią.

***

Stałem z Travisem pod drzwiami małego domku, na przedmieściach. Dotarcie od Didi do Dady zajęło nam zaledwie pół godziny.

-Trochę przesadziłeś. - stwierdził, gdy czekaliśmy aż moja kolejna ciotka doczłapie się do drzwi i nam otworzy. -Mogliśmy się jeszcze czegoś dowiedzieć.

-Nie mogliśmy.

Otworzyła nam niska, pulchna kobieta o twarzy podobnej do pobbitego mopsa, ubrana w poplamiony oliwkowy fartuch.

-Dobry dzień. - przywitała nas. -Ktoście wy?

-Dzień dobry ciociu. Mam na imię Carter, jestem synem twojej kuzynki...

-Dudu! - ucieszyła się -No to zapraszam panów, zapraszam.

Wprowadziła nas do środka, przez śmierdzącą zgnilizną sień prosto do pozwalającej się kuchni i posadziła nas na rozklekotanych stołkach. Travis spojrzał na mnie, jakby chciał się upewnić, że jesteśmy w dobrym miejscu. Byliśmy.

-No. Dudu nie widziałam od dobrych kilkunastu lat! Opowiadajcie co tam u niej.

-Sam chciałbym to wiedzieć... - stwierdziłem cicho.

-Co?

-Nie słyszała pani, że zaginęła w górach? - spytał Travis, trzymając się wersji publicznej. Bez porwania.

-Och, wielkie nieba! To potworne... ale... W takim razie pocoście tu przyszli, chłopcy?

-Chciałem spytać o dziadka... - zacząłem.

-Nie mnie. Wiem o nim tyle co nic. Mogę poopowiadać ci coś o twojej babci, ale on... zawsze był tajemnicą.

-Na pewno nic nie możesz nam powiedzieć?

Zanim odpowiedziała cała nasza trójka usłyszała głośny szum, a potem trzask. Jeden, drugi, trzeci. Wyjrzała przez okno i krzyknęła.

-Toż to huragan! A ja nie mam piwnicy!

Spojrzałem na Travisa. On spojrzał na mnie i wstał.

-Spróbuj ją uspokoić, zanim coś rozwali. - tu wskazał na wymachującą rękami kobietę. Była przerażona. -Ja zobaczę, czy damy radę bezpiecznie wyjść.

-Ciociu! - zawołałem -Nie panikuj. Nie ma opcji, żeby coś nam się stało, póki siedzimy w domu. - wiedziałem, że to nie prawda. Domek się sypał I w każdej chwili mógł się zawalić. Po części miałem rację.

Kiedy Dada odwróciła się w moją stronę sufit pomiędzy nami zarwał się od uderzenia spadającego drzewa. Do środka wdarły się gałęzie.

Bardziej nad nią, niż nade mną, więc zbytnio nie oberwałem.

Strzepałem z siebie tynk i zacząłem przerzucać gruz, żeby sprawdzić co z moją ciotką.

***

-Karetka zabrała ją pół godziny później, kiedy huragan już przeszedł. Kiedy jeszcze była przytomna kazała mi jechać do Dodo, ale powiedziała też, że mieszka teraz w innym mieście. - na chwilę zamilkłem. -A wy co macie?

-Sprawdziłam wszystko co znaleźliśmy i nie trafiłam na nic co mogłoby podważyć teorię o wyjściu potwora z innego świata. Na szczęście nie mieszkamy w Kaliforni. - poinformowała mnie Josie i na chwilę się zatrzymała. Odwróciła się do mnie bokiem i spojrzała na zielonkawą wodę. Byliśmy nad stawem.

-To nie znaczy, że u nas też coś zaraz nie przejdzie.

-Carter. Nie mówmy o tym, proszę.

-Myślałem, że kto jak kto, ale ty się odnajdziesz...

-Nie mówmy. - zrobiła krok w moją stronę i się do mnie przytuliła. Momentalnie cały się spiąłem.

-Josie... Nie wracajmy do tego. Nie teraz. Obiecałaś mi to.

-Obiecałam. Ty obiecałeś mi kiedyś brak tajemnic, a mimo to, nie powiedziałeś, że lubisz też chłopców.

-Jesteś o to zła?

-Nie, nigdy nie byłam. Ale teraz... chcę, żebyś mnie na chwilę przytulił bo się boję. Znasz to uczucie? Strach? Nigdy nie widziałam, żebyś się bał...

-Teraz się boję. Martwię się o nas. O mnie, ciebie, Travisa, Alice, Jonasa, Maggie, Lili, nawet Kevina, a wiesz, że nie zawsze się dogadywaliśmy...

-A o Andrew? - przez chwilę nie wiedziałem jak mam odpowiedzieć. Naprawdę. Właściwie go nie znałem. Pojawił się w tym samym czasie, kiedy wszystko zaczęło się sypać, ale...

-Tak. O niego też się martwię. Nawet bardzo.

Objąłem Josie ramionami i staliśmy tak przez jakiś czas, muskani promieniami zachodzącego słońca, rzucającego piękne światło na wodę i drzewa wokół. Słuchaliśmy rechotania żab i cichutko szumiącej trzciny na wietrze...

-Chodźmy. - powiedziała w końcu. - Zorganizujemy tobie i Travisowi transport do Dodo. - wzięła mnie za rękę i poszliśmy żwirową ścieżką w stronę domu. 

Projekt Yggdrasil Where stories live. Discover now