Rozdział 1 Część 1

20 3 0
                                    

Wszyscy dookoła mówią mi o końcu świata... Wyliczają ile dni mogło nam zostać, a potem każą mi zrobić coś pożytecznego. Ja za to uważam, że robienie czegoś pożytecznego jest zbędne, skoro już zaraz tego nie będzie. Gdybym mógł jakoś zapobiec apokalipsie to tak, zrobiłbym to. To byłoby teraz przydatne, ale w gruncie rzeczy nic do tej listy nie można dopisać.

-Carter, nie baw się jedzeniem! - krzyknęła moja matka. No tak, moi rodzice też tu są. Eh... prawie udało mi się zapomnieć. Kiwnąłem lekko głową na znak, że rozumiem co tam do mnie mamrocze i wróciłem do dyskretnej obserwacji chłopaka ze stolika na przeciwko.

Przyleciał tym samym samolotem co my do tego samego miasteczka na kompletnym bezludziu, pomiędzy górami a morzem. Przyleciał sam, posiłki jadał sam, przez całe dnie gdzieś się włóczył, również sam. A co było w tym takiego ciekawego? Dzięki temu stał się dokładnym przeciwieństwem mnie.

Przyjechałem z rodzicami, wszędzie łazili ze mną... A raczej ciągnęli mnie na zmianę leżeć na plaży i w pokoju. Chcieli żebym dostał napływu weny i narysował coś co będą mogli sprzedać.

-Idę do toalety. - poinformowałem rodziców, kiedy zauważyłem, że odnosi po sobie naczynia na wyznaczony do tego stolik i również tak postąpiłem. Potem skierowałem się w stronę naszego pokoju, ale kiedy straciłem z oczu taras śniadaniowy skręciłem w stronę jedynej ulicy w miasteczku. Ulicy biegnącej kolejno koło tawerny, paru sklepików, z dziesięciu domków jednorodzinnych i kilku pensjonacików. Zobaczyłem swój cel idący parę metrów przede mną w stronę Pandory. Tam miał wynajęty pokój. Przyspieszyłem lekko kroku, żeby się z nim zrównać.

-Cześć. - zagadałem najbardziej beztroskim tonem na jaki mnie było stać.

-Cześć. - odpowiedział z lekko zdziwioną miną, ale zaraz poprawił ją serdecznym uśmiechem. - O co chodzi?

-Nie nudzisz się tu sam? - pytanie na pytanie. Klasyczna strategia, która albo wyprowadzi kogoś z równowagi, albo pomoże ci osiągnąć co tylko chcesz.

-A z kim mam przyjemność? - skubany... zna tą strategię.

-Carter Martenn. - jego oczy rozszerzyły się tak bardzo, że możnaby się go wystraszyć, ale tylko na chwilę. Zbyt małą, żeby byle kto mógł to zauważyć. Tylko, że ja nie byłem byle kim.

-Andrew Green. - uścisnął moją rękę i postanowił odpowiedzieć na moje pytanie. -Szczerze to trochę się nudzę. - zaczął z powątpiewaniem. -Masz może na to jakąś radę?

-Pewnie. - uśmiechnąłem się szczerze, a w głębi duszy przeklinałem się za to do czego zaraz dojdzie. -Możesz jechać ze mną i moimi rodzicami w góry. - no i doszło. Zaproponowałem obcemu kolesiowi wspólną wyprawę. Obcemu kolesiowi, który tak na oko był już po studiach, podczas gdy ja byłem jeszcze w liceum. -Samochód już zorganizowaliśmy, wyjeżdżamy dzisiaj o czwartej w nocy. - zatrzymałem się w oczekiwaniu na odpowiedź.

-Bardzo chętnie. - jeśli to możliwe jego uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej. -Do zobaczenia o czwartej w nocy pod waszym pokojem.

Poszedł. Poszedł dalej, a ja zacząłem się zastanawiać, czy na pewno dobrze zrobiłem. Przecież... przecież nikt na jego miejscu nie zgodziłby się ot tak, po prostu. To się nie może dobrze skończyć. Mój wewnętrzny niszczyciel samotności się doigrał. No i co ja powiem rodzicom...

***

Za pięć czwarta wyszedłem z pokoju i usiadłem na schodach prowadzących na taras. Słyszałem jak mama pogania tatę, żeby szybciej się przebrał i znalazł kluczyki od samochodu. Postanowiłem nie zwracać na to zbytniej uwagi i spojrzałem przed siebie. Kiedy zobaczyłem ciemną, umięśnioną sylwetkę zmierzającą w moją stronę wstrzymałem na chwilę oddech. Rzeczywiście przyszedł. Jego krótkie włosy były równo zaczesane do góry, od niebieskich oczu odbijało się światło latarenki z nad drzwi. Wokół roztoczył intensywny zapach drogich perfum. Ubrany był w długie spodnie i ciasno opinającą go skórzaną kurtkę.

'Nieźle jak na wyprawę w góry' pomyślałem. Ja założyłem dżinsy i sweter z kapturem, czarne włosy zostawiłem w nieładzie, a pod ciemnymi oczami miałem pewnie równie ciemne sińce. Byłem też wyjątkowo blady jak na środek wakacji.

-Gotowy do drogi? - spytał i w tym momencie z pokoju wyszli moi rodzice.

-Carter. Kto to jest? - spytał ojciec.

-Andrew. - siliłem się na opanowany ton. - Bardzo chciałby wybrać się z nami w góry, a wam z grzeczności nie wypada odmówić. - uśmiechnąłem się przeuroczo do wszystkich zebranych.

-Doprawdy, bardzo w twoim stylu. - mruknęła mama. -Niech ci będzie. Andrew, nie zamierzam ci nic pożyczać, więc jeśli nie masz wszystkiego co potrzebne zrezygnuj. - dała mu chwilę na przyswojenie tego, po czym dodała. -Jedziemy.

***

Szlak prowadzący na najwyższy szczyt zaczynał się przy niewielkim parkingu, na który dojechaliśmy chwilę po piątej. Zarzuciliśmy plecaki, wyjęliśmy latarki, gdyż słońce jeszcze nie wzeszło i dookoła panował mrok i ruszyliśmy przed siebie.

Z początku droga była prosta, wyłożona kamieniami ścieżka prowadziła nas łagodnie pod górę, co jakiś czas pojawiały się stopnie poodzielane belkami.

Potem kamienie nie były już równo poukładane przez człowieka, lecz losowo porozrzucane przez naturę. Ścieżka stała się węższa, tak że musieliśmy iść gęsiego.

Kiedy podejścia pod górę zrobiły się już naprawdę wymagające moi rodzice zostali z tyłu, a ja i Andrew nadal szliśmy swoim tempem, zwiększając dzielącą nas od nich odległość.

Właściwie się nie odzywaliśmy, więc kiedy tylko usłyszałem szum wody zboczyłem ze szlaku, ciągnąc Andrew za rękaw. Przedarliśmy się przez ścianę powyginanych i połamanych sosen, by wyjść w niewielkie zagłębienie wyłożone drobnymi kamyczkami i wypełnione krystalicznie czystą wodą. Obok nas leżał jeden większy głaz, a po drugiej stronie huczał wodospad.

-Wow. - tylko tyle wykrztusiłem, po czym od razu przypadłem do zagłębienia, żeby się napić.

-Gratuluję, znalazłeś miejsce nazywane przez tutejszych Źródłem Afrodyty. - powiedział cicho. -Rzeczywiście mogłoby się kojarzyć z boginią piękna. - spojrzał na mnie spod przymrużonych powiek, a ja otarłem usta rękawem i odwzajemniłem spojrzenie.

-Musimy porozmawiać. - stwierdziliśmy jednocześnie. Usiedliśmy na kamieniu.

-Ty pierwszy. - zachęcił.

-Czemu się tak po prostu zgodziłeś? - po tym pytaniu chwilę milczał, wyglądało to trochę jakby próbował znaleźć odpowiednie słowa, ale nie potrafił.

-Cóż... - zaczął w końcu -To prowadzi poniekąd do tego co chciałem powiedzieć. - przyzwalająco skinąłem głową i czekałem w coraz większym napięciu.

-Musisz stąd uciekać. Natychmiast.

-Co? Dlaczego?

-Grozi ci niebezpieczeństwo. To już pewnie wywnioskowałeś. Więcej nie mogę ci na razie powiedzieć. Mogę cię za to wyprowadzić.

-Nigdzie nie idę bez rodziców, a już na pewno nie z tobą! Nawet cię nie znam!

-Nie zdążymy po nich wrócić...

W tym momencie usłyszałem trzask gałązki.

Projekt Yggdrasil Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz