Rozdział 1 „Więź, która nigdy nie miała prawa się zawiązać"

Start from the beginning
                                    

Dzisiaj jednak, nie był sam. I zdecydowanie nie spodobał mu się ten fakt.

Jakiś chłopak zajmował miejsce przy jednym ze stolików. Garbił się, pochylał do przodu, jakby coś go bolało. Wyglądał... przecież to ten z płyty, z dzisiejszego poranka. Cholera.

Armitage zastanowił się, czy powinien wrócić do pokoju, czy go zignorować i usiąść w oknie, jak zawsze to robi? Zdecydował się na drugą opcję. Niepewnym, chwiejnym krokiem udał się w kierunku szyby, i wszystko szło, jak po maśle.

-Głośno myślisz. Zostań. -odezwał się nowy, zerkając na Huxa spode łba. Armitage ugryzł się w wargę i zwrócił ku chłopakowi. Jego twarz z bliska... wydawała się ładniejsza.

-To ty! Rudy, z pierwszego rzędu na płycie. -uśmiechnął się do niego miło. Hux nie wiedział, jak na to odpowiedzieć, więc na jego twarzy pojawił się cyniczny uśmieszek.

-A ty to ten zabójca Jedi, tak? -odgryzł mu się, na co czarnowłosy chłopak syknął.

-Nie tak ostro... ale przydomek ładny. Jestem Ben. -wstał i szybko poprawiając koszulkę, wyciągnął do Huxa dłoń. Wydawał się... być bardzo uprzejmy. Armitage powoli ją uścisnął, szybko odkrywając, że prawie cała dłoń była we krwi.

-Co ci jest? Wszystko ocieka krwią?
-Ah... nie sądziłem, że można liczyć na tak ciepłe przywitanie ze strony waszych oficerów. -Ben wyjaśnił szybko, gdy Armitage usiadł obok niego. Wyglądał przy nim chyba jeszcze marniej, niż na co dzień; budowa ciała Bena to było jakieś szaleństwo.

-Chcieli was ostudzić. Nic dziwnego.
-Każdemu tak robią?
-Podobno puściliście z dymem Świątynię Jedi... i dziwisz im się, że was zlali. -mruknął z niezadowoleniem, gdy Ben wciąż tak się dziwił, o co chodziło z tym pobiciem.
Przez jakąś chwilę siedzieli w ciszy, skonsternowani i onieśmieleni sobą.

-Dlaczego rozmawiałeś ze mną na płycie? Jak? -Armitage odezwał się w końcu, a Kylo, zachwycony jego pytaniem, pospieszył z odpowiedzią.

-Twoje włosy są tak rude, że można je chyba zobaczyć z innej planety. Farbujesz?
-Skądże. Naturalne. -wyjaśnił Hux, na co Ben złapał się za głowę z czystym zachwytem.

-Niemożliwe! Są piękne.
-Schlebiasz mi. -chłopak zarumienił się. Nikt nigdy nie powiedział mu niczego miłego. Nigdy.

-No dobra rudzielcu, wiem już, że włosów nie farbujesz, ale... powiedz mi jedno, jak się nazywasz? -zapytał Ben. Hux westchnął głęboko.

-Wszyscy tutaj, mówią na mnie Hux. Więc... jestem Hux.
-Hux? Czekaj, tak się jeden z tych typów tutaj nazywa... ale to jego nazwisko jest, to jak? Moment, on był Brendol? Brendol Hux, prawda?
-W istocie. To mój ojciec. -Armitage tłumaczył spokojnie wszystko, związane z nim, a Ben podskakiwał z ekscytacji na stołku.

-Ale, skoro Hux to wasze nazwisko, jak masz na imię??
-Nie pamiętam. Nikt nigdy... nie nazwał mnie po imieniu. -wyznał ciężko. Była to prawda, praktycznie wszyscy zwracali się do niego „Hux" i nikt nie wiedział nawet, dlaczego. Nawet jego ojciec przestał mówić do niego po imieniu. Benowi zrobiło się żal nowego kolegi, było widać, że średnio mu to leży.

-Mogę cię dotknąć?
-..Proszę?!
-No nie w ten sposób! Tylko, delikatnie w czoło, dłonią.
-Po co?
-Zobaczysz.

Wydał mu się tajemniczy, ale pozwolił mu na ten ruch. Przymknął oczy i odetchnął głęboko, czując delikatny dotyk palców Bena.
Poczuł coś okropnie nieprzyjemnego, ale jednocześnie bardzo wypełniającego, przenikającego go przez całe ciało. Wpadł w dziwny trans, z którego zarówno chciał się wydostać, jak i chciał w nim trwać. Oddychał głośno, i głęboko, jakby-

-Witaj, Armitage. Znalazłem twoje imię, w twojej głowie. Piękne wspomnienie. -uśmiechnął się w końcu, wypowiadając imię chłopaka. Armitage otworzył oczy by ujrzeć jego twarz. Zarumienił się.

-Zajrzałeś mi w głowę, i znalazłeś moje imię. W jaki sposób? -westchnął, robiąc wielkie oczy. Ben roześmiał się spokojnie i strasznie słodko; zrobił lekki ruch dłonią w kierunku małego wazonu, stojącego na stole. Oderwał kwiatek z kawałkiem gałązki i dosłownie siłą woli, przetransportował to w powietrzu do Huxa; wcisnął go za jego ucho.

-Moc daje mi wiele, różnych umiejętności. Fajne, nie? -mrugnął do niego okiem.

Przez następną godzinę, chłopcy rozmawiali ze sobą o dosłownie wszystkim. Hux nigdy nie miał takiej osoby, z którą mógłby rozmawiać tak długo, i rozstawać się z nią, z wielkim żalem w sercu.
Niestety, nowi kadeci mieli skrócony czas wolny i musieli być na płycie szybciej. Szczególnie przybyła ekipa ze świątyni Jedi. Na koniec, Ben i Armitage rozmawiali o imionach. Nowy chłopak wyznał, jak bardzo nie pasuje mu obecne nazwisko i imię.

-Kiedy przestałem sobie z tym radzić, po prostu mnie odrzucili. Ojciec w zasadzie kręcił nosem, nigdy nie znał się na Mocy, ani na niczym związanym z tą sferą. Stawiał na wszystko co praktyczne i logiczne. Ale matka... rany. Ona po prostu... tak po prostu oddała mnie w ręce wuja. Jakbym niczego dla niej nie znaczył. -mówił natchniony, a Armitage odczuwał żal. Zdawało się, że mimo, że Ben urodził się w innym otoczeniu, kochającej rodzinie, był chcianym, planowanym i ubóstwianym dzieckiem, to ostatecznie znaleźli się w tym samym miejscu.

Odepchnięci od reszty, z dziwnym poczuciem odrzucenia i zniesmaczeniem do innych.

-Powinieneś zmienić imię, skoro ci nie pasuje.
-Ale jak? Przecież wszyscy tutaj wiedzą już, że jestem Ben, że... no rozumiesz.
-Popatrz, zniszczyłeś miejsce, które posiadało twoje dokumenty. Zostawiłeś przeszłość za sobą. Zabiłeś ją. Tak było trzeba, prawda? -Armitage pogładził go czule po ramieniu.

-Hm. Zostaw przeszłość za sobą. Jeśli musisz, zabij. Interesujące.
-Gdy już będę generałem, właśnie tak zrobię. Jeśli będzie trzeba, zabiję ojca.
-Armitage, co ty gadasz?
-Czemu nie miałbym? Co z tego, że to dzięki niemu jestem na tym świecie? Przez niego, moje życie to koszmar. Ale nie będę kończyć życia przez jakiegoś cholernego starucha, dlaczego? Mogę osiągnąć tak wiele, i gdy już to zrobię, pokażę mu moją wyższość. Ahh, i w końcu przekonamy się, kto miał rację. -wzniósł się, a Ben słuchał go uważnie. Czuł dziwne natchnienie, przez jego słowa.
Gdy zorientował się, że wprawił nowego przyjaciela w zadumę, odchrząknął nieśmiało, poprawiając skrzętnie ułożone włosy.

-Zmień imię. Nazwisko już masz.
-Nazwisko.
-Ren. Jesteś wielkim mistrzem Zakonu Ren.
-...dlaczego Ren?
-Ren. Ben. Brzmi podobnie, nie?
-Pff. Zabawny jesteś. No dobra, niech ci będzie. Ren. A co z imieniem?
-Kyle. Kyle brzmi fajnie, nie? Podobało mi się zawsze.
-Kyle jest takie zwyczajne. Coś bym zmienił. Ky... Kylo?
-Kylo Ren. Badassowo.
-Myślisz, że jest fajnie? Będzie się podobać?
-To nie ludziom ma się podobać, tylko tobie, Kylo. -rozmawiali, jednak czas Kylo szybko uciekał. Chłopak powoli wstał.

-Czas na mnie, Armitage. Trzymaj się. -machnął na niego ręką, jednak zanim wyszedł, spojrzał na rudzielca.

-Armitage.
-Tak, Kylo?
-Spotkam cię jeszcze? -spytał cicho. Hux drgnął, przypominając sobie o czymś. Podniósł się i stanął naprzeciwko Kylo. Chłopak był gigantyczny i żeby dosięgnąć jego czoła, Armitage musiał stanąć na palcach. Na brzydką ranę na czole, przylepił drobny plaster. Drugi na czoło.

-Oczywiście, że się spotkamy. W końcu... coś już nas łączy, prawda? -uśmiechnął się, po czym wrócił do stolika, zabierając z niego herbatę i datapad. Ułożył się wygodnie na parapecie i spojrzał za okno.

Kylo parsknął cicho pod nosem. Intrygował go ten chłopak. Tak wiele planów, tak wiele siły, w tak małym ciele. Woli przetrwania w tej dziczy, mógł uczyć niejednego osiłka. Zastanawiał się; czym jeszcze mógłby go zaskoczyć?

Od zawsze. Najwyższy Porządek. [SW]Where stories live. Discover now