Prolog

718 35 4
                                    

Jane ponuro spojrzała na zdartą kartkę, niedbale przypiętą do słupa. Widoczna na niej była twarz kasztanowowłosej dziewczyny o dużych fiołkowych oczach i uśmiechała się nieśmiało w kierunku osoby patrzącej. Jane doskonale pamiętała, jak robiła jej to zdjęcie, było to na tydzień przed ślubem Amandy, a one postanowiły wybrać się na piknik do lasu, do którego dziewczyny uwielbiały chodzić, zanim się przeprowadziły do większego miasta.

Pamiętała, jak Amanda cieszyła się, że Luke wreszcie będzie jej, że wreszcie poczuje, że ma swoje miejsce na tym świecie.

Los jest jednak przewrotny.

Jane westchnęła. Trzeba na nowo wydrukować ogłoszenia, te są już całkowicie zniszczone.

Z niechęcią odwróciła się od listu i ruszyła na spotkanie.

Kawiarnia, w której się umówiła znajdowała się już całkiem niedaleko, jednak nie zdziwiła się, że jej towarzysz już tu był. Najszybciej jak mogła, podeszła do stolika.

– Cześć, Luke – powiedziała do siedzącego chłopaka. Od czasu zniknięcia Amandy, często się spotykali, aby wzajemnie podnosić się na duchu. W końcu oboje stracili coś cennego. Blondyn szybko się podniósł i gestem zaprosił dziewczynę, aby usiadła. Gdy to uczyniła, podążył jej śladem. – Jak się czujesz? – zapytała z troską, To jednak po chwili skarciła się w duchu. Niby jak może czuć się osoba, która straciła najbliższą sobie osobę.

– W porządku – odpowiedział niepewnie, nie patrząc w jej kierunku.

– To już pół roku – zauważyła Jane, zanim zdążyła ugryźć się w język. Ale z ciebie idiotka.

– Tak – odparł lakonicznie i wreszcie na nią spojrzał. Dziewczyna czekała, choć ciężko jej szło milczenie. – Zastanawiam się, czy... – Przełknął nerwowo ślinę. – Zastanawiam się, czy wciąż żyje.

– No, wiesz! Nawet tak nie mów! – oburzyła się Jane. – To Amanda. Poradzi sobie w każdej sytuacji, choćby nie wiem, jaka była – oznajmiła twardym głosem, choć i ona, za co się szczerze nienawidziła, zaczynała uważać, że to powoli wszystko zmierza w tym kierunku.

– Tak, masz rację – odpowiedział jej chłopak, choć doskonale widziała, że praktycznie wcale tak nie myśli. – Wiesz, chyba wyjadę z tego miasta – powiedział nagle. Jane pokiwała głową ze zrozumieniem.

– Ty też? Zastanawiałam się nad tym już od jakiegoś czasu. Tutaj już raczej nie mogę być szczęśliwa.

– Wszystko przypomina ci ją, prawda? – Luke uśmiechnął się smutno. Dziewczyna pokiwała głową.

Resztę spotkania minęła im na milczeniu i powolnym dopijaniu kawy. Kiedy Jane dopiła resztki swojego napoju, uznała, że nie ma sensu dalej tego przeciągać.

– Chyba będę się zbierać – powiedziała, jednocześnie wstając i kładąc pieniądze na stole. Widząc ten ruch, Luke uczynił to samo.

– Ja raczej też. Dziękuję, że zechciałaś się ze mną spotkać.

– Nie ma o czym mówić. W końcu dla nas obydwojga była ważna – odparła, po czym wyszła.


Walizki spakowane, wszelkie kartony wynosi ekipa przewozowa. Już nic jej tu nie trzyma. Zrezygnowała z wynajmowania obecnego mieszkania, już za trzy dni miał się tu wprowadzić nowy lokator. Dopóki sobie czegoś nie znajdzie, zamieszka u swoich rodziców na wsi. Mama bardzo się ucieszyła, gdy Jane zadzwoniła do nich z pytaniem, czy może się chwilę u nich zatrzymać. U rodziców będzie mogła się wyciszyć, ułożyć na spokojnie wszystko w głowie.

– Wszystko zabrane, szefowo – powiedział nagle jeden z pracowników.

– Dobrze – odparła Jane. – Znacie adres?

– Jasne. Od razu wyruszamy. Do widzenia.

– Do zobaczenia – powiedziała dziewczyna, ale mężczyzna zdążył zamknąć już drzwi. No dobra, czas się pożegnać i zacząć nowy rozdział.

Jane wzięła klucze leżące na szafce, wyszła z mieszkania, zamknęła drzwi i schowała je pod wycieraczką, tak jak umówiła się z właścicielem.

Już kilka dni później przechadzała się po okolicznych lasach, które ze wszystkich stron otaczała jej rodzinne strony. Jako dziecko często się po nich przechadzała, także znała je jak własną kieszeń.

Tak przynajmniej myślała do tej pory.

Jane nie rozpoznawała tego miejsca. Mogłaby przysiąc, że wybrała ścieżkę, która zaprowadzi ją do skupiska brzóz, a tymczasem mijała drzewa, które nigdy nie rosły w tym lesie: potężne dęby i graby. Przecież tutaj głównie rosną sosny, skąd nagle takie wyjątki?

Zastanawiała się, czy nie powinna zawrócić, ale zanim podjęła decyzję, ciągle posuwała się naprzód. Gdy wreszcie zadecydowała o powrocie, znalazła się nagle na małej polance. Mimo, że ze wszystkich stron otaczały ją wielkie drzewa, to było tu jasno, niczym na otwartym polu. Trawa miała zdecydowanie żywszy kolor zieleni, niż pozostałe kępki, które mijała podczas spaceru i zdawała się wprost skrzyć. Jednak nie to było najdziwniejsze. Dokładnie po środku polany, rósł idealny okrąg z grzybów. Jane nie mogła się na niego napatrzeć. To przecież niemożliwe, żeby sama natura stworzyła coś takiego.

Nagle jej umysł zaczęły nawiedzać irracjonalne myśli. Powinnam tam wskoczyć. Powinnam dotknąć tej trawy.

– Och, to może być jedyna taka okazja w życiu – powiedziała do siebie i dotknęła tej czystozielonej trawy. Była miękka w dotyku, tak zupełnie inna niż zwykła trawa. Nie chcąc na nią nadeptywać, cofnęła się kilka kroków, aby po chwili rozpędzić się, skoczyć i wylądować w tym idealnym kręgu.

– No, jak dziecko. – Zaśmiała się, po czym zamarła. Grzyby zaczęły nagle świecić, a wokół niej pojawiły się świetliki. Było ich coraz więcej i więcej, zaczęły krążyć szybciej i szybciej, aż w końcu musiała zamknąć oczy, gdyż blask ją oślepiał. Gdy już uznała, że może je bezpiecznie otworzyć, ze zgrozą stwierdziła, że znajdowała się w zupełnie innym miejscu, niż zapamiętała.


Tymczasem zza otaczających polanę drzew wyszedł Luke. Jego oczy świeciły niezdrowym czerwonym blaskiem w świetle emanującym z polany.

– No, jak dziecko – zadrwił z dziewczyny i nie przejmując się trawą, wszedł do grzybowego kręgu by, podobnie jak Jane, zniknąć w wirze świetlików.

Wbrew sobie: Zbędny element |Eldarya|Όπου ζουν οι ιστορίες. Ανακάλυψε τώρα