Rozdział I - "Przyjaciele z lasu"

405 53 105
                                    

Przekręciłam się na drugi bok. I jeszcze raz. I znowu. Mimo usilnych starań oddania się w ramiona sennej krainy nie zasnęłam ponownie. Z bezsilności usiadłam na łóżku i sięgnęłam mój telefon komórkowy. Po włączeniu ukazała mi się biała, cienka obręcz wewnątrz której wyświetlona była godzina. Była jedenasta trzydzieści.

Włożyłam moje bladoróżowe kapcie i podeszłam do szafy. Wzięłam z półki dżinsy z wysokim stanem i białą bluzkę, na której było serce z motywem galaxy, na sercu widniał biały napis "Never Give Up" czyli "Nigdy Się Nie Poddawaj". Ta bluzka wiele dla mnie znaczyła - była od Aurory. Nie miałam z nią kontaktu już drugi rok. Ostatni raz widziałyśmy się w drugiej klasie gimnazjum na rozdaniu świadectw. Właśnie w tamtejsze wakacje wyjechała ona na zawsze z Illinois, z Chicago. Wróciła wtedy do Francji, do małej wsi niedaleko Paryża gdzie mieszkała przez krótki okres po tym jak przyszła na świat. Jej numer telefonu został zmieniony, a konto na facebooku usunięte. Zostałam od niej odcięta. Po policzku spłynęło mi kilka dużych, słonych łez. Szybko je starłam.

Podeszłam do szafki nocnej po mojego Tangle Teezera i poszłam do łazienki. Rozczesałam moje długie, ciemnobrązowe, prawie czarne włosy i spojrzałam w lustro, prosto w moje oczy. Były one inne niż wszystkie, ponieważ miałam heterochromię. Jedno z nich było niebieskie, a drugie brązowe. Dzięki temu czułam się bardzo wyjątkowa. Wiele osób myślało, że noszę soczewki albo zrobiłam to jakimś trikiem ze zmienianiem koloru oczu, ale ja wiem, że z takimi się urodziłam i dobrze mi z tym. Po chwili zerknęłam na mój nosek usłany piegami. Był trochę krzywy i malutki, ale lubiłam go. Na końcu zlustrowałam moje usta, były malinowe, a wargi miały podobną wielkość. Byłam też bardzo szczupła oraz miałam jasną karnację co składało się w dość oryginalny wygląd. Powoli, już ubrana zeszłam na dół ładnymi, białymi schodami. Przeszłam przez korytarz wprost do kuchni.

— Cześć mamo, już wstałam — rzuciłam spokojnie, jeszcze nie przyzwyczajona do nowego domu rozejrzałam się.

— Hej kochanie. — Mama cmoknęła mnie w czoło i podsunęła miskę z zupką chinśką imitującą rosół.— Przepraszam, że dziś tylko taki obiad, ale nie miałam sił zrobić nic innego — powiedziała, patrząc na mnie smutnym wzrokiem.

— Przecież nic się nie stało. — Uśmiechnęłam się.

Gdy zjadłam wróciłam do pokoju i starałam się poukładać wszystko po swojemu w szafkach i na biurku. Nagle zadzwonił telefon. Zerknęłam na wyświetlacz. Na samym środku widniał napis "Tata <3", odebrałam.

— Koteczku najdroższy, słyszysz mnie? — Usłyszałam głos z drugiej strony słuchawki.

— Tak, słyszę. Czemu... — Nie dokończyłam, bo z drugiej strony usłyszałam burknięcie taty.

— Evan, dziecko drogie, rozmawiam przez telefon, daj mi spokój! — Jęknął tata.

Jak zawsze mój młodszy, przyrodni brat, o ile można go tak nazwać, wyciągał ręce po telefon taty gdy ten ze mną rozmawiał. Nie wiem czemu tak go interesowało to urządzenie mobilne skoro miał już sześć lat. Tak, dokładnie sześć lat temu, dwunastego sierpnia urodził się ten mały, okropny potwór. Był on pierwszym dzieckiem Camile, czyli obecnej żony mojego taty. Ona była nawet w porządku, gorzej z Evanem, który był istnym potworem. Niestety ona i tata tego nie zauważali.

— Emm... Czemu dzwonisz? — rzuciłam.

— Chciałbym się spytać czy w ten weekend zaszczycisz nas swoją obecnością. — Zarechotał tata.

— Okej, ale Evan... — Zamyśliłam się.

— Nie będzie go, wyjeżdża na trzy dni z Camile do swojej cioci Beatrice.

— Miło — rzuciłam. — Czyli cały weekend nasz? — zapytałam po chwili.

— Tak, zrobimy wszystko tak jak zawsze. Będę o szesnastej w piątek, zgoda? — zaproponował.

— W porządku. Cześć. — Pożegnałam się.

— Cześć.

***

Gdy się wprowadziłam zaczynał się pierwszy tydzień ferii. Ten tydzień ferii był moim największym oczekiwaniem. Oczekiwaniem na weekend z ojcem. Praktycznie codzień wybierałam się na spacer wraz z mamą aby poznać bliżej okolicę. Tak samo było też w dzień wyjazdu do taty.  Około trzynastej, po obiedzie wybrałyśmy się na spacer, tym razem dalej niż zawsze. Dotarłyśmy tym samym do tajemniczego lasu. Był bardzo ponury i stary z tego co wywnioskowałam po wielkości drzew. Było tam strasznie i ciemno. Powoli zagłębiałam się między duże konary splątane pajęczynami tworzącymi kurtynę.

— Chodźmy tam — rzuciłam do mamy.

— No dobrze, tylko szybko — jęknęła mama z przerażeniem w głosie.

— Tak, tak... — wymamrotałam pod nosem rozglądając się wokoło.

W pewnym momencie usłyszałam głośny skowyt. Wilki. Zrobiłam krok nasłuchując i przez przypadek ustałam na gałązce, która pod wpływem mojego ciężaru się złamała. Chwilkę po tym usłyszałam coś w stylu szczekania i szelest prawdopodobnie oznaczający iż psowate zaczęły nas gonić. Nie myślałam co robię, instynkt wziął górę, złapałam mamę za rękę i zaczęłam biec.

— Kochanie! Na drzewo! — rzuciła z tyłu.

Pomyślałam, że to dobry pomysł, a słysząc zbliżającą się zwierzynę nie czekałam ani chwili. Sięgnęłam jedną z niższych gałęzi, zaparłam się nogami i wspięłam się wyżej, za mną, niżej, szła mama. Byłam prawie przy najgrubszej gałęzi gdy usłyszałam trzaski. Gałąź, której się trzymałam pękła. Straciłam równowagę i poczułam tylko okropny ból głowy. Właśnie wtedy straciłam przytomność.





Jeśli zapomnę. [Zawieszone]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz