.1. Introduction

608 77 41
                                    

   To był ciepły, lipcowy dzień. Co prawda księżyc dopiero co ustąpił na niebie miejsca słońcu, ale Bronek Uryna i Ryszard Rosomak już byli na targu i rozkładali towar na swoich straganach. Nie był to jednak byle jaki towar - Bronek słynął ze sprzedaży swoich niesamowitych jajek (cały sekret tkwił w tym, że od czasu do czasu dosypywał swoim kurom odrobinę kokainy do paszy), Ryszard zaś zyskał sławę w całym okręgu trzech wsi dzięki swemu magicznemu mleku, którego skład był bliżej nieznany. A zresztą, nieważne jaki jest skład, ważne, żeby sponiewierało. 
   Ryszard i Bronek poznali się w sumie właśnie na targu. Rysiu odziedziczył stragan w spadku po swoim dziadku, a Bronisław po prostu wykupił sobie miejsce. Tak się złożyło, że oba stragany stały naprzeciwko siebie, dzięki czemu mężczyźni szybko zaprzyjaźnili się.

   - Jak tam, Bronek? Pomóc ci z przenoszeniem jajek? - spytał radośnie Rysiu.
   - Nie, już kończę - odparł Bronek, stawiając ostatnią skrzynkę jaj na straganie. 
   Ryszard każdego ranka zadawał to pytanie i Bronek zawsze w ten sam sposób odpowiadał - stało się to w pewnym sensie ich rutyną. Czerpali radość z przebywania ze sobą, kochali swoje dwa metry kwadratowe na hali targowej w rynku niewielkiej wsi na prawach miejskich gdzieś na wielkim wypizdowiu w Polsce. 

   Klienci schodzili się już około godziny szóstej rano, więc interes się kręcił. Ryszard spojrzał na zegarek oraz, widząc, że do oficjalnego otwarcia hali została tylko minuta, poprawił bandanę na czole i podciągnął spodnie aż do piersi. Był gotów. Już widział tłum moherów czekający u bram, słyszał ich krzyki i ciężkie oddechy, wyraźna woń cebuli drażniła jego nozdrza. To był czwartek - dzień wielkich przecen, czyli szykowało się piekło. Trzydzieści sekund do otwarcia - po czole spłynęła mu kropla potu. Spojrzał nerwowo na Bronka, który odgarniał jajka na tył straganu, by nie zostały poturbowane przez tabun ludzi, biegnący przez targ. Dziesięć sekund - Bronek naciągnął lekko przykrótką koszulkę i nałożył na głowę czapkę z dumnym logiem firmy Abibas  wyszytym na jej daszku. 
   Trzy... Dwa... Jeden...

   Brama hali targowej otworzyła się ze skrzypnięciem, a tłum najpopularniejszej subkultury (tak, mohery to subkultura) w Polsce wpadł do środka. Ryszard i Bronisław przystąpili do obsługiwania dzikich kobiet, które rzucały drobniakami na prawo i lewo, jak gdyby obaj mężczyźni byli ich prywatnymi tancerzami na wieczorze panieńskim. Bronkowi kończyły się wytłoczki, do których mógł wkładać jaja, Rysiowi powoli zaczynało brakować butelek, za które oczywiście brał kaucję (w końcu na biznesie trzeba się znać). 
   O godzinie szóstej trzydzieści towar był już praktycznie w całości wyprzedany. 
   - Ciężki dzień, co? - zawołał Bronek do Rysia.
   - Jeszcze jak - odparł tamten, wycierając ręcznikiem mokrą od potu twarz. - Zbieramy się zaraz?
   - Nie, co ty. Musimy postać tak co najmniej do ósmej, żeby stwarzać pozory dobrych handlarzy.

   Zrezygnowany Bronek usiadł więc na swoim rozkładanym krzesełku i zaczął liczyć ciężko zarobione pieniądze. Przesuwał między palcami żółte banknoty dziesięciozłotowe i przerzucał srebrne złotówki z jednej dłoni do drugiej. Zdjął czapkę i spojrzał na bezchmurne niebo. Rozsiadł się wygodnie na krzesełku, zamknął oczy i po chwili odpłynął do krainy błogiego snu. Śniły mu się nowe kuboty, perskie dywany prosto z Rosji i litry wódki oraz wijące się przed nim, niczym węże boa, Grażynki i Bożenki - innymi słowy życie bogatego mieszkańca wsi. Czując ciężar monet w kieszeni, uważał się za równego z miastowym, omal nie pękał z dumy. Nie mógł już się doczekać dyskoteki w stodole i kupowania tysięcy wódek z sokiem pomarańczowym, chciał już widzieć ten pożądliwy wzrok wiejskich kobiet, śmiać się w twarz zazdrosnym mężczyznom - bo teraz to on miał władzę, sławę i pieniądze. 
   - Wstawaj, stary pryku, idziemy do domu! - Bronka wyrwał z rozmarzenia Rysiu machający mu przed twarzą wypalonym do połowy papierosem. - Już po ósmej, możemy się zwijać. 
   Bronisław niechętnie wstał, przeciągnął się, rozmasował plecy, które bolały go od metalowego stelaża krzesełka, i zaczął pakować puste skrzynki do bagażnika niebieskiego vana swojego przyjaciela. Van był już stary, dziadek Rysia kupił go w sześćdziesiątym którymś-tam roku, lecz wnuk nie chciał go oddawać na złom, bo razem z Bronkiem zadbali o to, by to autko towarzyszyło im w prawie wszystkich ważnych momentach ich życia. Ale to historia na inny raz. 

   Przyjaciele jechali przez puste pola. Auto wypełniały wesołe śpiewy wtórujące Krzysiowi Krawczykowi, którego niebiański wokal płynął z głośników vana, pluszowa kostka wisząca na lusterku kołysała się jakby do rytmu muzyki, a ich włosy były rozwiewane przez ciepły wiatr, dostający się do środka przez otwarte okna. Bronek spojrzał na zegarek znajdujący się na tablicy rozdzielczej, po czym złapał się za głowę. 
   - Rysiu! Już dziewiąta pięćdziesiąt! Wciśnijże gazu, bo spóźnimy się na Disco Relax! - zapiszczał zestresowany. Rysiu osunął na nos okulary przeciwsłoneczne, zacisnął palce mocniej na kierownicy i docisnął pedał gazu tak mocno, że aż coś chrupnęło w silniku. Jechali tak szybko, jakby to była walka na śmierć i życie. 

_____

  
   Zainspirowana powieścią "Dwadzieścia jeden pasków na dresie", wracam z nowym ff, dość nietypowym tym razem, gdyż akcja dzieje się w latach 90-tych w naszej Polszy! Mam nadzieję, że spodoba się Wam taka inna forma.
xoxo
megan.

Rynek || RydenOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz