Rozdział 18

165 18 2
                                    

Ruszyliśmy w głąb korytarza. Po kilku krokach usłyszałam szmery, które wreszcie przerodziły się w jęki i zawodzenie. I nie były to odgłosy wydawane przez jedną osobę, a raczej kilkadziesiąt.

- Co to? - zapytałam, przysuwając się bliżej Shery'ego.

- Dusze - odpowiedział spokojnie, jakby to było całkowicie normalne.

Dla mnie to nie było normalne. Cała sytuacja robiła się co najmniej dziwnie niepokojąca. Czułam, że nie powinnam tam być, jakby Podziemie wypierało moje ciało.

- A konkretnie? 

- Ci, którzy byli naprawdę złymi ludźmi za życia i nie chcieli żałować za grzechy, póki był czas. Ewentualnie zawierali pakty z demonami i sprzedawali duszę - tym razem odpowiedział mi Pablo. 

Chłopcy roztaczali aurę spokoju. Widziałam, że nie są zdenerwowani, nie czują się skrępowani. Tymczasem we mnie wzrastała ochota na ucieczkę. Miałam wrażenie, jakbym szła pod wiatr, ale nie czułam go. To było coś innego, czego nie potrafiłam opisać.

Wrzaski stały się stałym elementem tamtego miejsca, jednak nie tylko one zapadły mi w pamięć. Kiedy trafialiśmy na kolejne ściany, które przesuwały się, gdy któryś z braci machnął ręką, zaczęły towarzyszyć nam stwory.

Były bestiami wszelkiej maści, wielkości i zapachu. Niektóre przypominały ludzi, lecz wiedziałam, że to tylko powłoka. Przewijało się ich wiele. Wielki ptak w płaszczu, naga kobieta z wężowym językiem, fauny, cienie na ścianach, nienależące do nikogo. Najbardziej zaskoczył mnie widok minotaura prowadzącego w kajdanach węża o wielu głowach, a każda z głów była wsadzona w metalowy kaganiec. Po jakimś czasie, gdy istot pojawiło się więcej, zobaczyłam także wilki, podobne do tych, w jakie zmieniali się bracia. Z tą różnicą, że nosiły pasy, przy których umocowane były noże, bicze, a czasem inne narzędzia, których nazw nie znałam.

Podziemie, choć pozornie tętniące życiem, było miejscem przerażającym i smutnym, przepełnionym cierpieniem. Światła z pochodni wcale nie dodawały przytulności, choć trudno o takiej mówić. Te światła wydawały mi się złe, a ich brak niewiele by zmienił w otoczeniu.

Korytarze stawały się coraz gwarniejsze. Każdy gdzieś się spieszył. Jedni mówili do siebie, inni wrzeszczeli w sobie znanym języku, a niektórzy przemykali, chcąc pozostać niezauważonymi.

Ale z jakiegoś powodu chaos wydawał się zorganizowany do tego stopnia, że wszyscy ustępowali miejsca przed moimi towarzyszami.

Usłyszałam charczenie z prawej strony. Kiedy odwróciłam głowę, by spojrzeć, co było źródłem dźwięku, od razu pożałowałam.

Postać przypominała dziwną mieszankę barana, pająka i kameleona. Kiedy spojrzałam w trzy pary oczu, stwór zaczął emanować wieloma kolorami, jakby przechodziły przez niego falami. 

- Nie zaczepiaj obcych - syknął mi Luno do ucha i popchnął mnie, żebym szła dalej. - Robisz straszną sensację i bez tego.

- Ja nie...

- Tak, tak, nie chciałaś. Idź - pospieszył mnie, a ja westchnęłam tylko i postanowiłam nie kontynuować usprawiedliwiania się. Chociaż chciałam powiedzieć, że to nie ja zaczepiłam tego stwora.

Wreszcie doszliśmy do ostatniej ściany. Nie różniła się ona od reszty niczym, poza tym, że wypełniono ją znakami. Miały różne kształty. Niektóre faliste, okrągłe lub proste, a inne krzywe i przywodzące na myśl coś ostrego. Duże i małe, ciągnęły się od sufitu do podłoża niczym zasłona. Każdy symbol świecił czerwonym blaskiem, jakby był jątrzącą się raną.

CualiaWhere stories live. Discover now