Tafla jeziora

26 4 4
                                    

      Gdzieś w odległym miejscu, zdawałoby się, że na końcu świata, na stromym klifie siedziała dziewczyna o kasztanowych włosach, rozwiewanych przez wiatr. Jej nogi przyodziane w złote baleriny, zawiązywane nad kostką, zwisały bezwładnie, ocierając się o skaliste zbocze. Na skórze widać było kilka zadrapań i drobnych ran, w większości zaklejonych kolorowymi plastrami w kształtach zwierzątek. Niektórych być może nie było widać przez zwiewny, kwiecisty materiał sukienki okrywającej jej ciało. Skazy na jej ciele pojawiały się codziennie od prawie siedmiu dni, a spowodowane były zwykle wędrówką w górę w nieodpowiednim obuwiu. Wędrując tu wystarczyło tylko stanąć w nieodpowiednim miejscu i już leżało się na szorstkim podłożu. Było jednak warto przebyć tę trudną drogę, aby zobaczyć jakże cudowny widok na miasteczko. Jednak nie krajobraz sprowadzał Marę do tego miejsca, a poszukiwanie sensu, któremu często towarzyszyła samotność, najbliższa przyjaciółka myślicieli.

     — Nie jestem tu potrzebna — mówiła do siebie. Mogła uwalniać swoje myśli, wypowiadając je na głos, bo tu nikt nie mógł jej usłyszeć. — Może nie jestem nigdzie potrzebna. Może moja śmierć lub nieistnienie w niczym nie zmieniłoby świata.

     Czasami zdarzało się, że właśnie takie myśli chodziły jej po głowie, by zaraz wydostać się z bladych ust, jak z pułapki. Wydawało jej się, że nikt jej nie docenia, jak gdyby była niewidzialna, a kiedy ktoś czegoś od niej potrzebował, nagle traciła swą moc. Nie brak asertywności był jej problemem, bo potrafiła ona – nawet jeśli w ramach żartu – straszyć ludzi, to i sprzeciwić się komuś dałaby radę. Jej problemem za to było niedowartościowanie oraz pragnienie uwagi. Chciała być idealna, mieć idealnych przyjaciół, idealne życie. Była zła, gdy coś nie szło po jej myśli, często napływały jej z tego powodu łzy do oczu. Jednakże najbardziej smucił ją fakt, że w oczach otaczających ją ludzi nie była na tyle wyjątkowa i wspaniała, jak chciałaby być, nawet jeśli nie da się dogodzić każdemu oraz nie mieć wad.

     Rozmyślała o tym, jaka jest beznadziejna, wsłuchując się w muzykę wydobywająca się ze słuchawek i wpatrując się w taflę wielkiego, turkusowego jeziora. Odbijał się w nim soczyście zielony las iglasty oraz ulokowany przy brzegu wielki, brązowy dom jej rodziny. Oni byli tam, ciesząc się z każdej chwili, a ona była tu, żałując, iż tę radość im odbierała, uciekając dzień w dzień na kilka godzin, nie mówiąc nikomu, gdzie zmierza.

     — Jestem okropnym człowiekiem — szepnęła, podciągając nogi.

     — Według mnie jesteś kochana — powiedział ktoś za jej plecami.

     Zerknęła w jego stronę, spodziewając się, kogo ujrzy. Matt uśmiechał się od ucha do ucha, próbując jakoś w ten sposób uszczęśliwić i ją. Wiedział jednak, że najlepiej zadziałałaby na nią szczera rozmowa z nim – osobą, której ufała najbardziej.

     — Mówisz tak, by nie było mi przykro — mruknęła w odpowiedzi, opierając głowę o nagie kolana.

     Chłopak usiadł tuż obok niej.

     — Mówię tak, bo to prawda. Jesteś najukochańszą osobą, jaką znam.

     — Nie jesteś obiektywny.

     Po tym zdaniu zapadła głucha cisza. Chłodny wiatr niedelikatnie musnął ich twarze wraz z odkrytymi częściami ciała. Słońce szykowało się, by za chwilę ukryć się za horyzontem, toteż robiło się coraz chłodniej.

     — Boję się, Matt — powiedziała cicho, a jej oczy się zaszkliły, gotowe do płaczu. — Czuję się jakbym nie była ważna, jakbym była nikim.

     — Jesteś ważna — zaprzeczył jej słowom. — Jesteś ważna dla mnie, dla Tori, dla nas wszystkich. I nigdy nie przestaniesz.

     — Nie wiesz tego, nie przewidujesz przyszłości...

     Dziś rozmowa z nią szła mu wyjątkowo topornie. Nawet jeśli nie miała problemu z wyjawieniem swoich obaw, nie potrafiła przyjąć do swojej wiadomości, iż mogłoby być inaczej. Taka już była, wyjątkowo uparta i stojąca jedynie przy swojej racji. Potrzebowała czegoś więcej.

     — Mam ciuchy dla ciebie, musi być ci zimno. — Podał jej reklamówkę ze zwiniętymi ubraniami.

     Było jej zimno, bardzo. Tak, że aż na jej skórze pojawiła się gęsia skórka. Pospiesznie wyjęła czarne legginsy oraz jeansową kurtkę i nie zwracając uwagi na to, że będzie wyglądać nieco śmiesznie, ubrała je.

     —A teraz chodź, zabiorę cię gdzieś —zaproponował Matt.

     Nie musiała odpowiadać, jej wzrok skierowany w jego stronę, wyraźnie mówił „nie ma mowy". Lecz żadne srogie miny nie mogły powstrzymać go przed próbą rozweselenia jej. Podał jej rękę, a ona niechętnie wstała. Gdy chciała już puścić jego dłoń, on jej na to nie pozwolił, tylko pociągnął ją w dół, co jakiś czas potykając się, tak samo, jak ona o kamienie i wystające korzenie drzew. Mara nie mogła powstrzymać się od radosnych pisków, gdy zbiegała z górki, nie potrafiąc się zatrzymać, to było silniejsze od niej, choć nie spowodowało, że uśmiech zagościł u niej na stałe. Zaczęli iść wzdłuż brzegu, aż w końcu zatrzymali się, gdy znaleźli się blisko domu. Na trawie niedaleko nich grupa ludzi zaczęła kłaść różne rzeczy – napoje, jedzenie, sztućce, talerze i koce, które rozłożyli wokół kupy drewna. Tori widząc ich obu, machnęła zachęcająco ręką. Gdy już przyszli, uściskała ich tak, jakby zniknęli na lata.

     — Wszyscy na was czekaliśmy, chodźcie — powiedziała Tori.

     Ulokowali się na ulubionym kocyku Mary, będącym ozdobionym wzorkiem w jednorożce. Wszyscy razem wpatrywali się w tańczące płomienie, śpiewali, piekli kiełbaski, a następnie pianki. Wśród nisz szerzyła się bezgraniczna radość oraz miłość.

     — Kaszanka? — spytał Matt.

     — Kaszanka — odpowiedziała mu Mara i oboje zaczęli się śmiać.

     Kaszanka była ich zabawniejszą formą słowa „zawsze".

     Gdy już wszyscy zaczęli się zbierać, Mara znów spojrzała na spokojne jezioro. Tu widok był gorszy, niż tam na górze, ale w tym właśnie miejscu była sto razy szczęśliwsza, niż tam.
Bo była z rodziną.

WszechopowiadaniaWhere stories live. Discover now